W Nowym Jorku obligacjami amerykańskimi handluje się przy rentowności niespełna 2 proc., a polskimi w Warszawie około 6 proc. To jawna niesprawiedliwość, ale rynki finansowe to maszyna do hurtowego robienia pieniędzy, a nie Sąd Ostateczny rozliczający indywidualnie każdego grzesznika.
Dla nas ta dysproporcja jest niezwykle bolesna. Można szacować, że gdybyśmy mogli obniżyć odsetki płacone od naszego długu choćby o 3 pkt proc. (tj. do poziomu Włoch), to zaoszczędzilibyśmy w skali roku około 17 mld zł.
Niestety, w oczach wielu zachodnich inwestorów jesteśmy tak małym państwem, że nie warto poświęcać czasu na analizę ryzyka związanego z naszą walutą i gospodarką. Gdy taki inwestor słyszy, że jakiemuś krajowi w naszym regionie wali się gospodarka albo wartość waluty, wtedy wyprzedaje papiery wszystkich sąsiednich państw. Robi to szybko i bez zastanowienia, bo każda minuta może powiększać jego straty.
74,5 mld zł ulokowanych przez zagranicznych inwestorów w polskich złotowych papierach skarbowych pod koniec 2007 roku miało wartość 20,8 mld euro. Gdyby nie sprzedawali tych papierów, ich straty po roku wynosiłyby prawie 3 mld zł, a dziś około 4,5. Zagraniczny kapitał kupujący polskie papiery jest dla nas bardzo cenny. Moglibyśmy się pewnie bez niego obejść, ale wtedy trzeba by płacić wyższe odsetki (co oznacza większe wydatki budżetu), a kapitał ulokowany w rządowych papierach nie wspierałby gospodarki. Banki, zamiast udzielać ryzykownych kredytów, dużo chętniej kupowałyby bony skarbowe i obligacje.
Zatem trzeba walczyć o zaufanie zagranicznych inwestorów. Rząd czyni to bardzo skutecznie. Ale wizerunek wiarygodnej gospodarki to nie tylko buńczuczne opowieści o tym, jak pięknie dziś wyglądamy na tle większości państw regionu. To także wiara, że za rok czy dwa będzie podobnie. A więc, że do władzy nie dojdą ugrupowania, których główną metodą walki z kryzysem jest szybkie zwiększanie zadłużenia. Bo tego inwestorzy – krajowi i zagraniczni – nie lubią, a pieniądze będą lokować wszędzie, byle nie w polskich obligacjach.