Podczas gdy Polska stopniowo zmienia się z kraju dawcy migrantów zarobkowych w kraj ich przyjmujący, mnożą się pytania o bilans migracji – dziś i w dłuższym okresie czasu. W okresie obecnej dobrej koniunktury dominuje myślenie, że to dobrze, iż czasowi pracownicy goście wypełniają luki na rynku pracy. Martwimy się raczej, że wyjadą za lepiej płatną pracą do Niemiec.
Pogorszenie koniunktury też nie jest zmartwieniem, bo wtedy może wyjadą i nie będą korzystali z zasiłków, które w Polsce do szczodrych nie należą. A jeśli nie wyjadą, to chętniej zainwestują w swoje kompetencje, zostaną dłużej, staną się bardziej produktywni, co będzie jeszcze korzystniejsze dla gospodarki.
Taki ciąg logiczny rozważań może prowadzić do wniosku, że nie ma znaczenia, jaką mamy politykę imigracyjną, skoro efekty ekonomiczne są zawsze pozytywne. Dlaczego większość państw ma jednak ją ściśle określoną. Dowody ekonomiczne pełnią tu rolę służebną w ocenie, jaka polityka bardziej się opłaca: polegająca na wspieraniu sezonowej pracy obcokrajowców, co już u nas jest realizowane, czy może długofalowa polityka migracyjna typu osiedleńczego?
Obecnie wśród ekonomistów przeważa pogląd, że nieodzowne będzie przekształcenie migracji gastarbaiterskiej w osiedleńczą, wskazując na korzyści w wypełnianiu luki na rynku pracy, która powstanie na skutek zmian demograficznych. Argumentują, że stabilniejszy długoterminowy pobyt sprzyja rozwojowi kwalifikacji i kapitału ludzkiego obcokrajowców, i przynosi jeszcze większe korzyści dla gospodarki kraju przyjmującego.
Argumenty natury ekonomicznej uzupełniane są wyliczeniami fiskalnymi, które porównują strumień dochodów podatkowych ze strumieniem transferów socjalnych. Poza tym w konkurencji o talent pracowników, najlepiej, aby polityka migracyjna była „inteligentna" i nakierowana na przyciąganie cudzoziemców do deficytowych zawodów.