Psychologowie twierdzą, że znacznie więcej ludzi robi rzeczy uznane za nieładne, niż się do tego przyznaje. Jedną z metod usprawiedliwienia owych niecnych uczynków jest wymyślenie dla nich kulturalnych, niebudzących odrazy nazw.
W gospodarce jest podobnie. Znacznie więcej państw (dziś już prawie wszystkie) zajmuje się rzeczą najbrzydszą i najbardziej zakazaną, jaką jest psucie pieniądza, niż się do tego przyznaje (prawie nikt tego nie robi). Proceder ten jest ułatwiony dzięki stworzeniu eleganckiego określenia quantative easing. Nikt przecież nie drukuje pustego pieniądza. Po prostu pieniądza mamy za mało, więc dostosowujemy go ilościowo do naszych potrzeb. (W 2009 r. – świeższych danych brak – 2850 osób zostało w Polsce złapanych na próbie bezpośredniego dostosowania ilości pieniądza do swoich potrzeb; co warte odnotowania, aż 2500 z nich patriotycznie preferowało walutę krajową).
W Polsce do tej pory nie było ilościowego dostosowania. Wystarczało nam systematyczne zwiększanie zadłużenia Skarbu Państwa. Co ważne w tej historii, cały przyrost zadłużenia między końcem 2008 r. i czerwcem roku bieżącego, wynoszący 120 mld zł, został sfinansowany przez kapitał zagraniczny. Niepokoi to szefa NBP, który na konferencji poświęconej stabilności kontynentu i wyzwaniom dla strefy euro stwierdził, że „uzależnienie od kapitału zagranicznego stało się bardziej ryzykowne". Jeśli chcemy dalej szybko się rozwijać, „musimy w większym stopniu polegać na własnych wewnętrznych oszczędnościach".
Ryzyko to może się objawić już dzisiaj. Jeżeli zostanie zaakceptowana propozycja trojki (EBC, MFW, KE) i straty banków wynikłe z umorzenia greckiego długu wzrosną do 50 – 60 proc. zadłużenia, rynek międzybankowy prawdopodobnie przygaśnie. Banki, zagrożone utratą płynności, zaczną wyprzedawać, co się da, w tym polskie obligacje, i to zapewne nie na ostatnim miejscu. Ich cena spadnie, a rentowność pójdzie w górę, niewykluczone, że do poziomu dwucyfrowego.
W tym roku jeszcze jakoś damy radę. W przyszłym musimy pożyczyć 110 mld zł na wykup obligacji i od 50 do 90 mld zł na obsługę bieżącego deficytu (dolna granica widełek przy założeniu, że deficyt wyniesie 3 proc., w co nie bardzo chce się wierzyć). Pożyczenie takiej kwoty od kapitału zagranicznego może być samobójstwem. A krajowi inwestorzy, przygnieceni ciężarem podatku Belki, kwoty takiej raczej nie zgromadzą. Wychodzi zatem, że chcąc nie chcąc, dołączymy do elitarnego klubu „dostosowaczy".