Na początku pierwszej kadencji premier z przytupem zapowiadał, że w Polsce wreszcie ruszy budowa elektrowni atomowej. Pod jej koniec uległ fascynacji gazem łupkowym i zapewniał, że wkrótce ruszy jego wydobycie, a powołany w nowym rządzie minister skarbu podjął szereg działań mających zachęcić kontrolowane przez siebie spółki do wzmożenia wysiłku w poszukiwaniach tego paliwa.
Pełna mobilizacja, ale wygląda na to, że w naszej energetyce zadziała efekt podobny do prawa Kopernika, zgodnie z którym pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, w efekcie czego zostaniemy z poważnymi niedoborami prądu. Rzucając wszystkie ręce do poszukiwań gazu łupkowego, zaniedbano bowiem program budowy elektrowni atomowej.
Zakładanie już teraz, że dzięki eksploatacji wielkich zasobów gazu łupkowego będziemy mogli na tym paliwie oprzeć nowe moce w naszej energetyce jest ryzykowne. Na razie wyniki poszukiwań są niezbyt zachęcające. Amerykański Exxon Mobil ogłosił niedawno, że w dwóch zrealizowanych w Polsce odwiertach ciśnienie paliwa było zbyt niskie, aby nadawały się do komercyjnej eksploatacji. Lepiej więc nie spieszyć się ze zmianami w strategii energetycznej i z atomu nie rezygnować. Tym bardziej, że nie ma takiego zamiaru wiele sąsiednich państw, które swoje programy z powodzeniem realizują. I jeśli u nas coś pójdzie nie tak, może się okazać, że będziemy kupowali prąd z ich elektrowni.
Dlatego czas skończyć z urzędniczą indolencją, przerwać gry interesów oraz zabawy personalne i szybko wybrać szefa PGE. A także pilnować, żeby w tej kontrolowanej przez państwo spółce nie doszło do rozmycia odpowiedzialności za realizację programu budowy elektrowni atomowej. W końcu nie musimy w tej chwili wybierać: łupki czy atom. Skoro i tak musimy ograniczyć produkcję prądu z węgla, to powinniśmy realizować oba projekty równolegle. A jak się okaże, że mamy za dużo elektryczności, to możemy eksportować ją do Niemiec, które będą prądu potrzebowały chociażby w związku z zamykaniem swoich elektrowni atomowych.