Podobno resort postanowił, że w kolejnych kwartałach ograniczy skalę swoich „interwencji" na rynku walutowym. Oznacza to, że zamiast wymieniać euro pochodzące z funduszy UE bezpośrednio na rynku, ministerstwo powróci do starej praktyki wymieniania ich części w banku centralnym. W praktyce oznacza to, że resort finansów nie będzie już swoimi działaniami umacniał złotego.
W sumie ta decyzja nie powinna dziwić, ponieważ z punktu widzenia resortu finansów wymiana walut na rynku przestała już być atrakcyjna (przynajmniej na razie). Po pierwsze, złoty wyraźnie się umocnił, a jego dalszy wzrost mógłby osłabić wzrost gospodarczy, a przez to również wpływy podatkowe. Po drugie, minął już grudzień i przez kolejne miesiące rząd nie musi się martwić poziomem długu. Dopiero pod koniec roku ekonomiści znowu zaczną się przyglądać kursowi złotego i temu, czy nie powoduje on wzrostu długu powyżej 55% PKB. Zresztą według pobieżnych obliczeń wydaje się, że kurs złotego musiałby sięgnąć 4,80 wobec euro aby stworzyć takie zagrożenie. Po trzecie, wymiana środków z UE bezpośrednio w banku centralnym ma również inne zalety. Otóż pozwoli ona NBP zwiększyć rezerwy walutowe do bezpieczniejszych poziomów, wzmacniając siłę rażenia banku centralnego w przypadku ewentualnych interwencji.
Niemniej najciekawszy powód, dla którego ministerstwu opłaca się (przynajmniej na razie) wymieniać waluty w NBP, może wcale nie rzucać się w oczy. Nie należy go jednak ignorować. Otóż w zamian za otrzymywane od resortu finansów euro, bank centralny będzie dodrukowywał złote, a w rezultacie zwiększy się nadpłynność całego sektora bankowego. Z punktu widzenia ministerstwa jest to bardzo wygodna sytuacja, gdyż w okresie spowolnienia gospodarczego część tej kwoty zostanie zapewne przeznaczona przez banki na zakup rządowych bonów lub obligacji. Tym samym poprzez takie działania resort finansów pośrednio sam wykreuje popyt na swoje papiery skarbowe. I choćby dlatego w najbliższym czasie ministerstwo nie powinno mieć nadmiernych kłopotów ze sprzedażą obligacji.