W polskim społeczeństwie trwa nieprzerwane poszukiwanie cudownego rozwiązania. Ci wszyscy, którzy są przekonani, że sytuacja jest zła (a według badań jest ich większość), mają na ogół swoją diagnozę przyczyn takiego stanu i wiedzą, jak to poprawić. Oczywiście, w poszukiwaniu metalu lżejszego od powietrza też są okresowe mody. Sprawia to, że recepta czasami się zmienia.
Ostatnio wrogiem publicznym numer jeden stały się umowy śmieciowe. Ich likwidacji chcą związki zawodowe oraz Janusz Palikot, który stara się wywiązać z obietnicy wielkiej ofensywy legislacyjnej. Szef Ruchu Palikota chce obniżenia składek do ZUS o 30 proc. i wprowadzenia zakazu umów śmieciowych. Jego zdaniem spowodowałoby to wzrost wpływów do ZUS, powiększyło zatrudnienie oraz znacząco poprawiło sytuację ludzi niemających stałego, etatowego zatrudnienia. Przy okazji doprowadziłoby także do likwidacji szarej strefy.
W postulacie uzusowienia umów o dzieło i zleceń można znaleźć odrobinę racjonalności. Bardziej upatrywałbym jej jednak w likwidacji niejednakowego traktowania pracy (co można uznać za naruszające konstytucję) niż w przeświadczeniu, że może to być cudowny lek na spadek bezrobocia oraz poprawę finansów publicznych.
Zacznijmy od tej ostatniej zmiennej. Redukcja składki o 30 proc. oznaczałaby ubytek przychodu ZUS o ponad 20 mld zł. Żeby to zrekompensować, potrzebny byłby wzrost liczby osób płacących składki nie o 30 proc., lecz co najmniej o połowę (czyli o 6,5 mln osób), bo przecież nowi etatowcy na ogół otrzymaliby wynagrodzenie zbliżone do minimalnego. Gdyby było to możliwe, byłoby bardzo piękne, bo oznaczałoby, że stopa bezrobocia w Polsce jest ujemna i pilnie trzeba by zaimportować ponad 4 mln pracowników.
Co gorsze, nie wiadomo, czy proponowana zmiana doprowadziłaby do stanu powszechnej szczęśliwości. Nie ma bowiem danych, ile osób w Polsce zatrudnionych jest wyłącznie na podstawie umów o dzieło i zlecenie (podana przez Janusza Palikota wielkość 30 proc. zwyczajnie jest wyssana z palca). Tym bardziej nieznana jest liczba osób godzących się na takie umowy pod przymusem. Bo przecież są i tacy, dla których jest to wygodna forma zarobkowania, bardziej elastyczna niż etatowa, dająca więcej czasu wolnego.