Reguła, nad którą pracuje Ministerstwo Finansów, miałaby zastąpić tę tymczasową, obowiązującą od ubiegłego roku i ograniczającą realne (czyli pomniejszone o stopę inflacji) tempo wzrostu niektórych wydatków publicznych do 1 proc. rocznie. Nowe restrykcje weszłyby w życie dopiero wtedy, gdy deficyt sektora finansów publicznych spadłby do 1 proc. PKB, co zgodnie z planami rządu powinno nastąpić w 2015 r. Od tego momentu realne tempo wzrostu wydatków publicznych nie mogłoby przekraczać średniego tempa realnego wzrostu PKB z około dekady.
W teorii brzmi to pięknie. Taka reguła wydatkowa jest zgodna z postulatami ekonomistów, aby wydatki rządowe zmieniały się antycyklicznie (w okresie dekoniunktury rosłyby one szybciej, niż PKB, a w okresie prosperity wolniej), a nie procyklicznie, co było i jest jedną z najważniejszych przyczyn kryzysu fiskalnego w strefie euro (rządy podsycały boom rozdawnictwem, a teraz muszą ciąć wydatki pomimo spowolnienia).
Wszelkiego rodzaju reguły wydatkowe, podobnie jak np. wpisane do konstytucji limity zadłużenia rządu, są jednak przez ekonomistów chwalone przede wszystkim za to, że ograniczają pole do uznaniowości w polityce fiskalnej. W efekcie czynią ją bardziej przewidywalną i wiarygodną.
Jak zwykle jednak, diabeł tkwi w szczegółach. A rząd może je doprecyzować tak, aby reguła wydatkowa nie była dla niego zbyt uciążliwa. Tak przecież działa u nas limit zadłużenia sektora publicznego na poziomie 55 proc. PKB: gdy dług się do tego progu zbliża, po prostu zmienia się definicję, co się do niego wlicza, a co nie.
Nie mam wątpliwości, że z nową regułą wydatkową byłoby tak samo. Pole do manipulacji jest nieograniczone. Na przykład obowiązująca obecnie zasada dotyczy jedynie tzw. wydatków elastycznych, które nie są nigdzie wymienione ani dokładnie zdefiniowane. Jej następczyni ma już dotyczyć pojemnej kategorii wydatków sektora finansów publicznych, więc możliwości rozmaitych wykluczeń, wyjątków, odstępstw itd. będzie jeszcze więcej.