Główny specjalista od budżetu, bo do tego w gruncie rzeczy sprowadza się rola szefa resortu finansów w naszym gabinecie, jest takim głównym księgowym, którego zadaniem jest pilnować, żeby jakoś bilansowały się kolumny liczb po stronie „winien" z tymi po stronie „ma".
Każdy przedsiębiorca przyzna, że dobry księgowy w firmie to skarb. Złośliwi mówią, że księgowy to nie zawód, ale styl życia, bo codzienne liczenie, dodawanie i odejmowanie, określanie co jest plusem, a co minusem, wyciąganie pozycji poza bilans i trzymanie ich w pamięci, przenosi się na życie prywatne i sprawia, że rzadko można spotkać buchaltera, który byłby duszą towarzystwa. Zresztą ułańska fantazja jest w tym zawodzie nie tylko niepotrzebna, ale nawet szkodliwa. Świadczą o tym afery związane z tzw. kreatywną księgowością, które na początku obecnego wieku zrujnowały akcjonariuszy Enronu, czy Tyco, a prezesów i specjalistów od finansów w tych firmach zaprowadziły za kratki.
Równie niebezpieczny jak księgowy kreatywny, może być jednak taki z poczuciem misji. Pół biedy jeśli uzna, że jego zadaniem jest przekonywanie innych, że świat stanie się lepszy, jeżeli tylko w bilansie wszystko będzie się zgadzać. Gorzej, kiedy uwierzy, że większość już myśli tak samo jak on i teraz pozostaje mu już tylko nawrócić ostatnich niewiernych Tomaszów.
Niestety, obawiam się, że to właśnie przypadek Jacka Rostowskiego. Całkiem niedawno usiłował przekonać Leszka Balcerowicza, żeby wyłączył swój słynny licznik długu, bo przecież w księgach sytuacja polskich finansów wygląda już całkiem dobrze. A teraz wzywa do opamiętania Greków, którzy nieodpowiedzialnie wybrali do parlamentu polityków, nie godzących się na drakoński program oszczędnościowy, narzucony przez instytucje międzynarodowe. Rozumiem obawy ministra Rostowskiego, że zamieszanie w Grecji zaburzy mu porządek w papierach, ale niech Grecy wybierają sobie kogo chcą. Mają do tego prawo – w końcu to oni wymyślili demokrację.