Rzecz w tym, że jest w tej sprawie wiele różnych "ale". Po pierwsze, Rada Ministrów, choć deklaruje pełną gotowość, do budowy sama przystąpić nie może. A spółki, które muszą wyłożyć pieniądze, wcale się do tego nie garną. I trudno się dziwić – w całej Europie nikt dziś nie decyduje się na budowę elektrowni na węgiel. Owszem, niektóre projekty są na finiszu, ale tylko dlatego, że decyzje o ich realizacji zapadły jeszcze przed całym tym bigosem, w którym dzisiaj dusi się wiele energetycznych koncernów w UE.

Po drugie, pech chciał, że zapowiedź premiera pojawiła się dzień przed protestami, na które zostało zaproszonych wielu ludzi w kraju. I to pod jak zachęcającym hasłem – "Bierz namiot, śpiwór, żonę i dzieci, i ruszaj do Czarnowąs pod Opolem walczyć o gospodarczą przyszłość Polski i Śląska!". I teraz w komitecie zawiadującym całą akcją uważają, że Donald Tusk zapowiedział ruszenie sprawy naprzód, by uspokoić lokalne protesty.

Po trzecie, nadal nie wiemy, kto dokładnie i w jaki sposób inwestycję w Opolu zrealizuje. Według unijnych dyrektyw rząd mógłby ogłosić przetarg na budowę nowych mocy, by dbać w ten sposób o bezpieczeństwo energetyczne kraju, ale wtedy pieniądze trzeba byłoby wyciągnąć bezpośrednio z państwowej kasy. Szans na to nie widać.

Najgorsze w sprawie jest to, że zalew różnych informacji od miesięcy wrzuca akcjonariuszy PGE i jej notowania na wielką huśtawkę. Raz kurs rośnie, raz spada. Dziś na podstawie wypowiedzi przedstawicieli rządu możemy się domyślać, że inwestycja zostanie przeprowadzona tak, by PGE na niej nie straciła. Ale przynajmniej jeszcze przez kilka dni sprawa ta pozostanie w sferze nadziei i oczekiwań. A właściciele akcji raz utraconego zaufania już tak szybko nie odzyskają.