Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, że pomimo bicia przez kibiców Ruchu Chorzów meksykańskich marynarzy oraz ksenofobicznych i kompromitujących cały kraj plakatów obrażających Litwinów, Polska nie jest krajem stabilnym, to ostatnie badanie ministerstwa finansów powinno go uspokoić. Polacy jak nie chcieli, tak nie chcą przyjąć euro – w tej kwestii niewiele się zmienia.
Dla formalności – z badania Ipsos zrobionego na zlecenie resortu wynika, że przeciwnikami przyjęcia wspólnej waluty jest 58 proc. Polaków, a zwolennikami 30 proc. Ciekawe jest to, że zarówno jednych, jak i drugich ubywa. Jakby czas nie działał na korzyść wszystkich, którzy cierpliwie tłumaczą, dlaczego warto, by Polska zamieniła złotówkę na euro. Efektem ich starań wydaje się być tylko, że naród głupieje – obywatele nie wiedzą, co o tym całym euro myśleć, więc niezdecydowanych przybywa.
W opublikowanym w lipcu badaniu CBOS-u było podobnie – przeciw euro było 64 proc. Polaków, za 30 proc. Z tym, że tam 4 proc. obywateli, którzy opuścili szeregi wrogów wspólnej waluty, zasiliło drużynę jej zwolenników (oczywiście nie wiadomo, czy to ci sami obywatele).
Nie owijając w bawełnę – należę do zwolenników przyjęcia euro. Widzę więcej zalet niż wad tego rozwiązania - od spadku kosztów transakcyjnych w handlu zagranicznym, przez zastąpienie złotego stabilną walutą, której kursem trudniej zachwiać, aż po względy polityczne – w końcu wchodzimy do ekskluzywnego klubu decydentów gospodarczych. Wymieniać można długo.
Po drugiej stronie stoją obawy inflacyjne, brak wpływu na politykę monetarną oraz argumenty narodowo-patriotyczne. Te ostatnie wydają się być głównie artykułowane przez ludzi ignorujących to, jak zmienia się świat, nie widzących lub nie chcących widzieć, że dla wielu Polaków nie ma już znaczenia, czy pracują w Polsce czy w Niemczech, byleby żyć godziwie. Nie sądzę też, żeby postępująca dezawuację symboli można zatrzymać zachowaniem obecnej waluty. Jesteśmy świadkami poważnej zmiany społecznej, w której granice przestają mieć takie znaczenie, jak kiedyś, a rynek pracy rzeczywiście staje się rynkiem wspólnym. Na pewno w jakimś stopniu odbywa się to kosztem utraty świadomości narodowej, przez część z tych, którzy rozjeżdżają się po świecie. Ale tych, którzy przedkładają argumenty bytowe nad tożsamościowe, nie da się przekonać zakazami i nakazami. Próbowano tego już w PRL.