Jeżeli to spoglądanie przełoży się na strategiczne decyzje o rozpoczęciu dystrybucji ich produktów za granicą, jest duża szansa na to, że ziszczą się prognozy ekonomistów stawiające eksport na pozycji siły napędowej wzrostu gospodarczego w Polsce. Trzymam kciuki za polskich eksporterów i życzę im jak najlepiej.
Właśnie dlatego, że życzę im jak najlepiej, chciałbym zwrócić uwagę na pewną kwestię, która mnie martwi. Jako pracownik globalnego banku często mam przyjemność uczestniczyć w różnego rodzaju spotkaniach poświęconych tematyce ekspansji zagranicznej. Każda taka interakcja jest dla mnie ważna i wartościowa. Wychodząc z wielu takich spotkań, jestem pod wrażeniem kompetencji menedżerskich i wizji osób zarządzających firmami czy organizacjami zaangażowanych w promowanie idei rozwoju polskiego biznesu poza granicami Polski.
Niestety, bywa i tak, że wychodzę z mieszanymi uczuciami. A to dlatego, że niektórzy rozmówcy prezentują raczej dziwną dla mnie postawę, powiedziałbym wręcz, że „oldskulową". Sądziłem, że tego typu podejście do biznesu międzynarodowego odeszło do lamusa, ale najwyraźniej kilka antyków przetrwało na salonach.
Chodzi o skupienie na własnym, unijnym podwórku, brak zainteresowania potencjałem ogromnych rynków spoza UE o wciąż nienasyconym popycie na różnego rodzaju dobra, o krótkowzroczność, pewną formę lekceważenia globalnych trendów, które – chcemy tego czy nie – będą miały wpływ na losy polskiej gospodarki, a przez to i nas samych. To także forma pewnego sceptycyzmu wobec czegoś, co wiele milionów firm z całego świata uznało za szansę i co wykorzystują w rozwoju biznesu, dzięki czemu odnoszą sukcesy.
Krótkowzroczność i bezpodstawny sceptycyzm nie są dobre w żadnej dziedzinie życia. W biznesie mogą być szczególnie szkodliwe. Firmom, które wciąż reprezentują takie podejście, życzę, żeby je zmieniły. Tym o szerokich horyzontach życzę, żeby cały czas je poszerzały i umiejętnie wykorzystywały w rozwoju biznesu.