Co dalej z europejską gospodarką.

Dla trwałego ożywienia na Starym Kontynencie nie wystarczy ryzykowny flirt z deflacją płac – pisze Andrzej Sławiński, szef Instytutu Ekonomicznego NBP i profesor SGH.

Publikacja: 09.01.2014 10:22

Red

Po ponad sześciu kwartałach gospodarka strefy euro wyszła w końcu z recesji. Tym razem nikt już jednak nie liczy na to, że wszystko wróci szybko do stanu sprzed kryzysu. W analizach coraz częściej przebijają się obawy, czy aby Europa nie podzieli losu Japonii, która po załamaniu na giełdzie i rynku nieruchomości pogrążyła się w stagnacji na ponad 20 lat.

Japonizacja Europy

Jakie były przyczyny tak długiej stagnacji w Japonii? Głównym powodem był bardzo długi okres spłacania przez japońskie firmy i gospodarstwa domowe kredytów zaciągniętych w latach 80. w okresie szalonej spekulacji na giełdzie i rynku budowlanym. Gdy w 1990 r. indeksy giełdowe i ceny nieruchomości raptownie spadły, by nie powrócić już potem do swych wcześniejszych poziomów, Japończycy nie mogli spłacić zaciągniętych kredytów, sprzedając kupione wcześniej akcje i domy. Musieli je spłacać latami z bieżących dochodów kosztem ograniczania innych wydatków. Popyt krajowy osłabł na trwałe.

W czasie stagnacji Japończykom trudno było spłacać kredyty. Tym samym japońskim bankom trudno było pozbyć się portfeli złych długów. Topniały kapitały banków. Rosła ich niechęć do udzielania nowych kredytów. Teoretycznie rząd mógł pomóc bankom, pokrywając ich straty. Długo jednak tego nie robił. Ratowanie bankierów, uważanych za sprawców kryzysu, nie było popularne. Zrobiono to dopiero po dziesięciu latach.

Także w Europie potrzebne jest tworzenie ekosystemów sprzyjających innowacyjności firm.

Dokonywanie przez Japończyków spłat netto kredytów oznaczało, że w ich bankach gromadziły się oszczędności, których nikt nie chciał pożyczyć. Gospodarstwa domowe nie zaciągały nowych kredytów, ponieważ przewlekła stagnacja odebrała im nadzieję, że płace kiedykolwiek będą znowu szybko rosły. Zaś japońskie firmy uważały, że przy chronicznie słabym popycie krajowym inwestowanie w kapitał trwały jest rzeczą zbyt ryzykowną. Nikt więc nie chciał zwiększać swego zadłużenia w bankach nawet przy zerowej stopie procentowej.

Gdy popyt sektora prywatnego stał się zbyt słaby, by podtrzymać wzrost gospodarczy, rząd czuł się zmuszony pożyczać i wydawać gromadzący się w bankach nadmiar oszczędności, by chronić w ten sposób gospodarkę przed recesją. Przez Japonię mknęły nowoczesne pociągi po pięknych, nowych mostach, ale dług publiczny nieubłaganie rósł, aż osiągnie dzisiejsze, zatrważające wręcz rozmiary.

Część krajów strefy euro znalazła się kilka lat temu w podobnej sytuacji. W Hiszpanii na przykład przez ostatnie kilka lat to głównie rząd pożyczał i wydawał gromadzące się w bankach oszczędności, które były efektem spłat netto kredytów zaciągniętych wcześniej przez hiszpańskie firmy i gospodarstwa domowe. Europa nie zamierza jednak ratować koniunktury kosztem szybkiego zwiększania zadłużenia rządów. Co zatem podtrzyma koniunkturę w Europie? Na to pytanie na razie nie ma odpowiedzi, a Europa jest zbyt duża, by pociągnął ją sam tylko eksport.

Co gorzsza, tempo wzrostu w gospodarkach strefy euro będzie przyduszane przez rosnące nadal zadłużenie rządów. Jak pisze Christiano Pissarides, noblista z 2010 r., problem ten można byłoby rozwiązać albo dzięki umiarkowanej inflacji, która zmniejszyłaby realny ciężar długu publicznego, albo dzięki jego uwspólnotowieniu, co teoretycznie jest w zasięgu ręki, skoro relacja długu do PKB jest w strefie euro mniejsza niż w USA. Łatwo odgadnąć, jakie prawdopodobieństwo przypisuje prof. Pissarides urzeczywistnieniu się któregoś z obu scenariuszy.

Epidemia krótkowzroczności

Gdy czyta się pojawiające się coraz częściej publikacje na temat ryzyka japonizacji gospodarki Europy, można znaleźć w nich dwie rady. Po pierwsze, Stary Kontynent powinien jak najszybciej pomóc bankom uzdrowić ich bilanse. Po drugie, powinien wdrażać reformy strukturalne. Realizacja pierwszej rady zależy od ostatecznego kształtu tworzącej się w Europie unii bankowej. Co się tyczy drugiej rady, to na przykład zbyt śmiała liberalizacja rynku pracy w czasie stagnacji może oznaczać flirt z deflacją płac. Ten zaś – jak pokazują przywoływane wcześniej doświadczenia Japonii – może przekształcić się w znacznie bardziej trwały związek, z którego wyrwanie się może wymagać podjęcia czegoś równie desperackiego jak Abenomics.

Namawianie Niemców, by podnosili płace i umożliwili w ten sposób Europie śródziemnomorskiej odzyskanie konkurencyjności kosztowej bez deflacji płac, może być trudne z wielu względów. Jeden z nich jest taki, że jednostkowe koszty pracy rosły w Niemczech wolniej niż w innych krajach strefy euro, ale szybciej niż w USA i Japonii. Trudno zakładać, że Niemcy zechcą ryzykować utratę konkurencyjności kosztowej w stosunku do amerykańskiego i japońskiego przemysłu, zwłaszcza w sytuacji, gdy na przykład gaz ziemny jest w Europie już trzy razy droższy niż w USA.

Trudności z ożywieniem koniunktury mogą wynikać także stąd, że zarządy europejskich firm mogą powoli zarażać się anglosaską chorobą polegającą na tym, że firmy relatywnie coraz więcej zysków przeznaczają na wykup własnych akcji zamiast na inwestycje. Zarządy robią to, by wyśrubować ceny akcji swych firm i zwiększyć dochody z opcji menedżerskich. Prezesi zazwyczaj nie pozostają długo na swych stanowiskach. Nie wahają się więc przeznaczać zysków na wykup akcji kosztem wydatków na inwestycje, nawet jeśli pogorszy to kiedyś konkurencyjność przedsiębiorstw, którymi zarządzają.

Jak widać, reformy strukturalne powinny obejmować także systemy motywacji zarządów firm, skoro zmiany, jakie nastąpiły w tym względzie w ciągu ostatnich dwóch dekad, czynione pod flagą maksymalizowania wartości dla akcjonariuszy, zrodziły krótkowzroczność decyzji nie tylko w bankach.

Państwo, rynek, innowacje

Tempo wzrostu gospodarczego zależy w długim okresie od wzrostu wydajności. Dlaczego tempo wzrostu wydajności jest w USA od połowy lat 90. znacznie wyższe niż w Europie? Obok większego stopnia zliberalizowania amerykańskiego sektora usług powodem są między innymi relatywnie większe niż w Europie wydatki państwa na badania i rozwój.

Ktoś powie, że postęp technologiczny w USA to zasługa firm z Silicon Valley i funduszy private equity, które je finansują. W części tak jest. Niemniej jednak private equity pojawiają się z pieniędzmi najczęściej dopiero wtedy, gdy innowacje już są, a problem polega tylko na ich wdrożeniu. Pojawiają się więc w momencie, gdy wynik jest wciąż niepewny, ale można już określić szanse osiągnięcia sukcesu w czasie kilku następnych lat.

Z badaniami podstawowymi jest inaczej. Trwają wiele lat i długo w ogóle nie wiadomo, czy przyniosą sukces. W ich więc przypadku potrzeba kogoś, kto może sobie pozwolić, by długo finansować coś, o czym nikt z góry nie wie, czy zakończy się powodzeniem. Dlatego badania podstawowe finansuje w USA głównie państwo. Gdy to weźmiemy pod uwagę, nie dziwi, że – jak pisze Marianne Mazzucato – Steve Jobs połączył w smartfonie technologie, które powstały za państwowe pieniądze (w tym GPS i Internet), a 77 spośród 88 najważniejszych innowacji ostatnich 40 lat powstało w USA w laboratoriach finansowanych przez państwo.

Także w Europie potrzebne jest tworzenie ekosystemów sprzyjających innowacyjności firm. W Niemczech częścią takiego ekosystemu są między innymi państwowy bank inwestycyjny KfW oferujący firmom długoterminowe finansowanie i zrzeszenie prawie 70 instytutów badawczych Fraunhofer, tworzące pomosty współpracy pomiędzy nauką i przemysłem.

Gdy spojrzy się na dane ilustrujące wydatki państw europejskich na badania i rozwój w relacji do PKB, można w nich łatwo odnaleźć tak znajomy od kilku lat podział na północną i południową Europę. Czy to się zmieni? Może. Nie jest jednak przypadkiem, że największe wydatki publiczne na badania i rozwój dokonywane są w państwach, których gospodarki w sposób naturalny generują nadmiar oszczędności, więc w tych, które – jak Niemcy – bez większych trudności utrzymują równowagę w budżecie. Czy południowa Europa zdoła zwiększać wydatki publiczne na badania i rozwój w sytuacji, gdy będzie musiała nadal ciąć wydatki budżetowe, by spełnić wymogi paktu fiskalnego? To pytanie także pozostaje na razie bez odpowiedzi.

Po ponad sześciu kwartałach gospodarka strefy euro wyszła w końcu z recesji. Tym razem nikt już jednak nie liczy na to, że wszystko wróci szybko do stanu sprzed kryzysu. W analizach coraz częściej przebijają się obawy, czy aby Europa nie podzieli losu Japonii, która po załamaniu na giełdzie i rynku nieruchomości pogrążyła się w stagnacji na ponad 20 lat.

Japonizacja Europy

Pozostało 95% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację