Niepewność ożywienia

Tempo wzrostu polskiej gospodarki w okolicach 3,5–4 proc. wystarczy, aby odczuć poprawę, ale jest dalekie od tego, aby można było mówić o boomie – pisze główny ekonomista X-Trade Brokers DM.

Publikacja: 31.01.2014 05:30

Red

Za nami dwa chude lata. W tym okresie polska gospodarka wzrosła o zaledwie 3 proc., czyli najwolniej od początku ubiegłej dekady, kiedy również mieliśmy dwa lata bardzo niskiego wzrostu. Tamta recesja, bo tak należy ten okres nazwać, była trudna i mocno odczuwalna na rynku pracy. Jednak oddzielała dwa okresy szybkiego wzrostu gospodarczego. Tym razem, niestety, może być inaczej.

Prognozy na rozpoczęty rok są dość optymistyczne. Uważa się, że polska gospodarka może urosnąć o około 3 proc. Moim zdaniem są szanse, że wzrost ten okaże się nawet nieco szybszy. Trudno jednak zrozumieć dość liczne głosy samozadowolenia, które tej poprawie towarzyszą. Wzrost w okolicach 3 proc. jest jak na standardy gospodarki rozwijającej się niski i choć szacowanie potencjału jest zawsze kontrowersyjne, jeszcze niedawno wśród ekonomistów panowała zgoda, iż mówimy tu o dynamice przynajmniej na poziomie 4 proc. Należałoby zatem uznać, iż tegoroczny wzrost jest swego rodzaju etapem w cyklu koniunkturalnym, niewystarczającym do oceny perspektyw z punktu widzenia rynków finansowych. A skoro tak, to należałoby sięgnąć wzrokiem nieco dalej.

Zniekształcone porównanie

Obecny okres przypomina mi lata 2002–2004. Naturalnie, pod wieloma względami to porównanie jest zniekształcone. Przede wszystkim Polska jest już niemal dekadę w strukturach Unii Europejskiej, podczas gdy w okresie referencyjnym dopiero do tego grona wkraczała. Poziom rozwoju jest wyższy, integracja z unijną gospodarką większa, a zarazem konkurencyjność kosztowa niższa. Inaczej okres spowolnienia odcisnął się też na sektorze bankowym, który tym razem bardziej odczuł ograniczenia po stronie zagranicznego finansowania, a w mniejszym stopniu poniósł straty na kredytach udzielonych polskim firmom. Tym niemniej część wspólna w postaci podobnego miejsca w cyklu koniunkturalnym odgrywa w tym porównaniu kluczową rolę.

Rok 2003 stanowi analogię dla roku obecnego, ekspansja z lat 2004–2007 jest zaś punktem odniesienia dla okresu wzrostu, który powinien nas czekać w przyszłości. Idąc tym tropem, można by mieć nadzieję na powtórkę słynnego 1-3-5, pokazującego tempo wzrostu w latach 2002–2004. Niestety, wiele wskazuje na to, iż ten ostatni element nie będzie się zgadzał.

Warunki do odbudowy konsumpcji

Patrząc na poprzednie ożywienie pod kątem kontrybucji do wzrostu, wiodącą rolę odgrywał popyt krajowy, a na pierwszym etapie ożywienia szczególnie konsumpcja. Wystarczy powiedzieć, iż w pierwszej połowie 2004 roku wzrosła ona o ponad 5 proc. w skali roku. Jednocześnie notowaliśmy proces szybkiego odbudowywania zapasów, a z pewnym opóźnieniem wzrost nakładów inwestycyjnych.

Teoretycznie tym razem mamy sprzyjające warunki do odbudowy konsumpcji. Stopy procentowe są rekordowo niskie, zniechęcając do oszczędzania i zachęcając do konsumpcji na kredyt. Inflacja również jest niska, w wyniku czego nawet nieznaczny wzrost dochodów jest odczuwalny. Rynek pracy jest słaby, ale widać na nim nieśmiałe symptomy poprawy. Dlatego w tym elemencie oczekuję poprawy, choć nie tak dynamicznej jak poprzednio. Gospodarstwa domowe sparzyły się bowiem na fałszywym ożywieniu z lat 2010–2011 i odbudowanie ich zaufania będzie wymagało czasu. Problem leży jednak gdzie indziej.

W roku 2004, jak i w całym okresie 2004–2007 wkład eksportu netto we wzrost był wyraźnie negatywny (dokładnie w 13 z 16 kwartałów). Nie wynikało to jednak ze słabości polskiego eksportu. Wręcz przeciwnie, ten rósł w tempie dwucyfrowym od połowy 2003 do pierwszego kwartału 2007 roku. Silny wzrost eksportu zachęcał do inwestycji, prowadząc do wysokiego importu i w konsekwencji do negatywnego eksportu netto. Można więc powiedzieć, że negatywny wpływ na wzrost wymiany z zagranicą to właśnie efekt mocnego eksportu. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, dzięki temu cieszyliśmy się wysokim wzrostem.

Z pewnością taki okres prosperity wynikał poniekąd z dynamicznego procesu integracji z Unią Europejską. Jednak kluczowy był inny element, a mianowicie dobra koniunktura na niemiecki eksport. W latach 2004–2006 rósł on średnio w tempie 10,3 proc. rocznie, zapewniając popyt na polski eksport i inwestycje w polskiej gospodarce. Oczywiście wpływ Unii nie ogranicza się jedynie do niemieckiego eksportu, ale jego znaczenie dla polskiej gospodarki, jako źródła wzrostu gospodarczego, zdaje się być szczególnie silne.

Ważna struktura niemieckiego eksportu

W roku 2011 niemiecki eksport wzrósł o 11,7 proc., będąc jasnym punktem europejskiego ożywienia. Rok później było to już tylko 3,9 proc. i europejska gospodarka miała problem. Jeszcze gorzej sprawy miały się w roku ubiegłym, kiedy poziom eksportu niemal nie uległ zmianie, choć końcówka roku przyniosła poprawę sytuacji.

Aby ocenić perspektywy na kolejne kwartały, a przez to także szanse dla polskiego ożywienia, należy zbadać strukturę niemieckiego eksportu. Dekadę temu centralną rolę odgrywały tu gospodarki europejskie. Pozostałe kraje strefy euro kupowały 45 proc. niemieckiego eksportu, a ich kontrybucja do wzrostu eksportu kształtowała się na poziomie 55–60 proc. Kraje azjatyckie odpowiadały za 11–12 proc. udziału i miały jeszcze mniejsze znaczenie dla dynamiki wzrostu.

Teraz sytuacja zmieniła się znacznie bardziej, niż sugerowałby to udział w eksporcie: 37 proc. dla krajów strefy i 16 proc. dla Azji. Znaczenie Dalekiego Wschodu widać głównie na poziomie kontrybucji we wzrost eksportu. W 2012 roku, kiedy kłopoty Europy piętrzyły się, te kraje zapewniły ponad 34 proc. wzrostu eksportu. Po dodaniu krajów OPEC, których prosperity zależy w dużej mierze od sytuacji Chin i innych krajów Azji wschodzącej, mamy już kontrybucję do dynamiki niemieckiego eksportu na poziomie 50 proc. W minionym roku, kiedy Azja dostała zadyszki, niemiecki eksport doświadczył stagnacji.

Bez Azji nie ma mowy o tym, aby dynamika niemieckiego eksportu wróciła choćby w pobliże 10 proc. Popyt w pozostałych krajach strefy euro będzie odradzał się bardzo wolno, szczególnie że wiele reform strukturalnych nie doczekało się wdrożenia wobec interwencji EBC, która wyciszyła kryzys. Jasnymi punktami jest popyt z amerykańskiej i brytyjskiej gospodarki, które rosną siłą swoich konsumentów, jednak to zbyt mało.

Chińskie dylematy

Tymczasem Chiny, odpowiadające w ostatnich latach za 30 proc. globalnego wzrostu, stoją przed widmem spowolnienia i ogromnymi dylematami. Z jednej strony gospodarka zwalnia, na co w przeszłości rząd kilkukrotnie reagował zwiększeniem skali ekspansji gospodarczej. Z drugiej strony przegrzany rynek nieruchomości na taką interwencję nie pozwala.

W ciągu ostatniego roku rząd i bank centralny lawirują pomiędzy przeciwdziałaniem (nieskutecznym jak dotąd) wzrostowi cen nieruchomości a podtrzymaniem wzrostu w okolicach 7,5 proc. (co się udało). Ryzyka dotyczące chińskiego wzrostu na następne lata są zdecydowanie po stronie negatywnej, podczas gdy większość ekonomistów po prostu ekstrapoluje obecne tempo wzrostu. Jeśli Chiny spowolnią bardziej, dotknie to Azji, krajów OPEC, a w konsekwencji również Europy, a zatem i polskiej gospodarki.

Silniejsze spowolnienie w Azji to scenariusz pesymistyczny, ale nawet w scenariuszu bazowym na tę chwilę nie widać źródła popytu, które mogłoby ożywić istotnie niemiecki eksport w ciągu najbliższych kwartałów. A to oznacza, że warunki dla dalszego ożywienia polskiego eksportu, a w dalszej kolejności inwestycji, będą utrudnione, szczególnie że słaby popyt konsumpcyjny w Europie Zachodniej również nas dotyczy. W efekcie wpływ wymiany z zagranicą będzie wyglądał lepiej niż w poprzednim cyklu, ale popyt krajowy, a w rezultacie również wzrost, znacznie gorzej. Abstrahuję w tym momencie od tego, ile dałoby się ugrać reformami strukturalnymi, gdyż te warto przeprowadzać niezależnie od perspektyw globalnych.

Na ten moment wygląda na to, iż obecny rok będzie podobny do 2003, ale już dalej nie będzie tak dobrze. Tempo wzrostu w okolicach 3,5–4 proc. wystarczy, aby odczuć poprawę, ale jest dalekie od tego, aby można było mówić o boomie lub też abyśmy doświadczyli rynku pracownika, charakterystycznego dla połowy poprzedniej dekady.

Za nami dwa chude lata. W tym okresie polska gospodarka wzrosła o zaledwie 3 proc., czyli najwolniej od początku ubiegłej dekady, kiedy również mieliśmy dwa lata bardzo niskiego wzrostu. Tamta recesja, bo tak należy ten okres nazwać, była trudna i mocno odczuwalna na rynku pracy. Jednak oddzielała dwa okresy szybkiego wzrostu gospodarczego. Tym razem, niestety, może być inaczej.

Prognozy na rozpoczęty rok są dość optymistyczne. Uważa się, że polska gospodarka może urosnąć o około 3 proc. Moim zdaniem są szanse, że wzrost ten okaże się nawet nieco szybszy. Trudno jednak zrozumieć dość liczne głosy samozadowolenia, które tej poprawie towarzyszą. Wzrost w okolicach 3 proc. jest jak na standardy gospodarki rozwijającej się niski i choć szacowanie potencjału jest zawsze kontrowersyjne, jeszcze niedawno wśród ekonomistów panowała zgoda, iż mówimy tu o dynamice przynajmniej na poziomie 4 proc. Należałoby zatem uznać, iż tegoroczny wzrost jest swego rodzaju etapem w cyklu koniunkturalnym, niewystarczającym do oceny perspektyw z punktu widzenia rynków finansowych. A skoro tak, to należałoby sięgnąć wzrokiem nieco dalej.

Pozostało 86% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację