Wielu widziało w nim przeciwieństwo Microsoftu – garażowej firmy z Seattle, która wyrosła na multimonopolistę – informatycznego rekina, który pożerał wszystko, co stanęło na drodze jego ekspansji. Gdy Google wchodził na giełdę, Microsoft był w oku cyklonu – oskarżony o praktyki monopolistyczne, walczył z Komisją Europejską.

Dziś to Google jest multimonopolistą: wyszukiwarka, system operacyjny Android, zbieranie wszystkich możliwych danych o użytkownikach, pakiet biurowy w chmurze. Parafrazując kultowy polski film, jest symbolem permanentnej inwigilacji. Jak w ciągu ledwie dekady do tego doszło? Google jest kolejnym przykładem ideologii ciągłego wzrostu. Można by rzec, że wręcz ofiarą tej wiary, gdyby nie to, że żadnej ofiary w tym nie ma.

Przekonanie o tym, że firmy w realiach gospodarki rynkowej będą się kierowały moralnością, a nie zyskiem, jest co najmniej naiwne. Firmy nie zarabiają na etyce. Istnieją po to, by zarabiać. A nic nie przebije zysku z bycia monopolistą. Etyka jest dla firm kosztem. Co najwyżej, szermując ideą odpowiedzialnego biznesu, mogą to sobie księgować jako wydatki marketingowe. I może ten marketing im się opłaci.

Jeszcze gorzej z firmą, której właściciele dojdą do wniosku, że czas wynagrodzić sobie lata wyrzeczeń i poświęceń, ściągając pieniądze z debiutu giełdowego. Ich decyzja jest zrozumiała. Ale od teraz liczy się już tylko zysk. Giełdy nie wzruszają śmierć, choroby, gesty, moralność czy jej brak. Inwestorzy chcą zarabiać. Gdy umarł Steve Jobs, akcje Apple zaczęły spadać. Mało komu przyszło do głowy, aby je trzymać z szacunku dla zmarłego. W giełdowym slangu co prawda pojawia się często nadużywany wyraz „sentyment", ale niewiele ma on wspólnego ze współczuciem. Czy monopol Google można odgórnie ograniczyć? Wątpię. Bo o jego sukcesie decydują użytkownicy. A dla nich liczy się wygoda.