Walutowe kredyty mieszkaniowe są w Polsce od paru miesięcy gorącym tematem. W dyskusji publicznej pojawiają się często odwołania do sposobu rozwiązania tego problemu na Węgrzech. Trudno znaleźć usystematyzowany i całościowy opis sytuacji, z którą musieli się zmierzyć Węgrzy i ich system bankowy. Warto więc przybliżyć zastosowane przez nich rozwiązanie, które wraz z posmakiem dobrego tokaju przyniosło także i zawirowania zarówno kredytobiorcom, bankom, jak i węgierskiemu bankowi centralnemu.
Banki i klienci stracili
Na Węgrzech – podobnie jak w Polsce – kredyty walutowe zaczęły być udzielane na dużą skalę po przystąpieniu do Unii Europejskiej. Niższe oprocentowanie takich kredytów i perspektywa wejścia do strefy euro sprawiały, że kredytobiorcy nie dostrzegali ryzyka kursowego i ochoczo zadłużali się w obcej walucie.
Skala tego zjawiska w obydwóch krajach i zagrożenia dla stabilności finansowej były zupełnie inne. Po pierwsze, na Węgrzech kredyty walutowe zaciągnęło prawie 30 proc. gospodarstw domowych (w Polsce nie więcej niż 7 proc.) i w szczytowym momencie wartość zadłużenia z tego tytułu przekroczyła 20 proc. PKB (w Polsce – 8–9 proc. PKB).
Po drugie, banki na Węgrzech nie zmniejszały oprocentowania kredytów wraz ze spadkiem stopy LIBOR CHF, banki bowiem dowolnie zmieniały marżę. Rezultatem takich praktyk było właściwie stałe oprocentowanie kredytów walutowych wynoszące około 6 proc. Po spadku stóp procentowych na Węgrzech oprocentowanie to było nawet czasami wyższe niż dla kredytów w forintach.
Po trzecie, udział kredytów nieregularnych osiągnął na Węgrzech bardzo wysoki poziom, bo ponad 20 proc. dla walutowych kredytów mieszkaniowych, podczas gdy dla kredytów w forintach – 8–12 proc. W Polsce sytuacja jest odmienna, oprocentowanie kredytów frankowych spadało wraz ze spadkiem stopy LIBOR CHF, a poziom należności nieregularnych z tytułu kredytów hipotecznych jest niższy. Po czwarte, na Węgrzech stan rezerw walutowych w stosunku do zagranicznego zadłużenia krótkoterminowego był wyższy niż w Polsce.