Jeszcze kilka lat temu szybki rozwój internetu i udostępnienie klientom zdalnego dostępu do konta nie spowodowały masowego zamykania placówek, teraz możliwość powszechnego „bankowania" przez komórki i tablety może dużo zmienić.
Kiedy na początku wieku zaoferowano Polakom przeprowadzanie operacji przez internet czy telefon, nasz kraj miał jeszcze sporo do nadrobienia pod względem powszechności usług bankowych wobec europejskiej czołówki. Dlatego równoczesne otwieranie oddziałów i zatrudnianie w nich nowych pracowników miało sens, bo trzeba było pozyskiwać kolejnych klientów. Teraz konto, a czasem nawet kilka, ma zdecydowana większość z nas, podobnie jest z kredytami i kartami płatniczymi.
Rynek jest już mocno nasycony. Tym razem przejście kolejnej fali klientów na mobilne metody komunikacji będzie skutkować powolnym zamykaniem placówek. Wyraźnie widać, że ten proces przyspieszają teraz same banki. Powodem jest oczywiście dążenie do maksymalizacji zysków. Ostatnio bankom jest coraz trudniej zarabiać, bo stopy procentowe mamy na historycznie najniższym poziomie, co odbija się na przychodach z odsetek, boomu kredytowego wciąż nie widać mimo przyspieszenia tempa wzrostu gospodarki i skończyła się możliwość zarabiania na wysokich prowizjach od sprzedaży polisolokat. Dlatego, żeby dostarczyć właścicielom wysokich zysków, trzeba ciąć koszty – zamykać najmniej rentowne filie i zwalniać pracowników.
Placówki zaczynają powoli znikać z polskich miast. Na razie nie rzuca się to jeszcze w oczy, ale pewnie już za kilka lat na głównych ulicach, gdzie teraz jeden przy drugim stoją oddziały z szybami zaklejonymi reklamami supertanich kredytów i megauniwersalnych kont, znowu pojawią się sklepy i restauracje. Oby miał kto w nich kupować i jeść, bo wraz z placówkami zniknie wiele nieźle opłacanych miejsc pracy.