Tę schizofrenię obserwujemy od dawna na warszawskiej giełdzie. Teoretycznie KGHM, PGNiG, Orlen czy PZU to spółki publiczne, o których funkcjonowaniu powinien decydować rachunek ekonomiczny i które powinny dbać w równym stopniu o wszystkich akcjonariuszy. W praktyce wiele decyzji strategicznych, a już zwłaszcza personalnych, zapada w gabinetach MSP przy ul. Kruczej.

W radach nadzorczych często można znaleźć urzędników resortu skarbu, a tzw. ryzyko polityczne jest przez analityków i inwestorów giełdowych stawiane na równi z biznesowym. Mogłoby się wydawać, że rynek powinien się już przyzwyczaić, że istnieje osobna klasa spółek rządzących się swoimi prawami. W dużej mierze rzeczywiście tak jest, co nie oznacza, że inwestorzy podchodzą do sprawy zupełnie bezkrytycznie. Wystarczy przypomnieć, że ostatnia wymiana zarządu Energi została „skomentowana" wyprzedawaniem papierów, co poskutkowało mocnym spadkiem wyceny spółki. Przykłady ingerencji państwa w działalność operacyjną firm to chociażby „spontaniczne" strategiczne alianse: składka na poszukiwania gazu z łupków albo budowę elektrowni jądrowej. Ostatnio głośno było o ratowaniu górnictwa i przejmowaniu kopalni przez spółki energetyczne.

Wykuwa się także nowa definicja prywatyzacji. Chętnie biorą w niej udział przedsiębiorstwa kontrolowane przez... Skarb Państwa. Obecnie o PKP Energetykę rywalizują aż cztery: Tauron, Enea, Energa i PGE. Zaplątał się też prywatny inwestor, który nawet oferuje najwyższą cenę. To podmiot zagraniczny, więc może po prostu nie wie, że na polskim rynku istnieje osobna klasa spółek rządzących się swoimi prawami.