Program, który w minionej unijnej perspektywie był gigantycznym (wartym ponad 10 mld euro) zastrzykiem mającym pobudzić kreatywność polskich przedsiębiorców krytykowali w ankietach zarówno sami zainteresowani, jak też zajmujący się innowacyjnością ekonomiści, na czele z prof. Krzysztofem Rybińskim.
Nie najlepsze wyniki Polski w międzynarodowych rankingach innowacyjności (w ubiegłorocznej, 7. edycji Global Innovation Index, rankingu innowacyjnych gospodarek, Polska zajęła odległe 45. miejsce, za Bułgarią i dość daleko za Węgrami czy Łotwą), czy też chętnie opisywane w mediach przykłady dotacji na innowacyjne przedsięwzięcia fryzjerów, dentystów czy miłośników kotów, nie poprawiały wizerunku programu. Jednak zakończona teraz pierwsza tura konkursu na dotacje z nowego rozdania innowacyjnych funduszy unijnych wskazuje, że tym razem sprawdza się przysłowie „Polak mądry po szkodzie". Wygląda na to, że lekcja z pierwszych błędów nie poszła na marne i tym razem pieniądze z Brukseli powinny wesprzeć przedsięwzięcia, które faktycznie poprawią innowacyjność naszej gospodarki. Ciekawym pomysłem okazały się rozmowy z ekspertami. Doświadczeni inwestorzy w start-upy zwracali wcześniej uwagę, że ocena projektu na podstawie nawet najlepszej prezentacji się nie sprawdza. A to dlatego, że jeszcze większe znaczenie niż w zwykłym biznesie mają tu ludzie. Jest więc szansa, że niedługo wyniki Polski w Global Innovation Index i w innych podobnych zestawieniach zdecydowanie się poprawią, a nasze firmy częściej będą tematem case studies na studiach MBA. Tak naprawdę nie mamy innego wyjścia – musimy być innowacyjni, jeśli chcemy pokonać demograficzną katastrofę przybliżaną przez emigrację zarobkową młodych, wykształconych Polaków. Ci mają dość bycia tanią siłą roboczą, którą politycy próbują przyciągnąć zagranicznych inwestorów. Liczą na dobrze opłacane, stabilne miejsca pracy, a to może im zapewnić nowatorska gospodarka.