Sytuacja zgoła absurdalna. Ale nie u nas... Przedsiębiorstwa energochłonne decydują się dziś na własne źródła, by zyskać niezależność od systemu.
I nie chodzi tu tylko o ograniczenia dostaw energii, z jakimi mieliśmy do czynienia w ubiegłym tygodniu z uwagi na falę upałów. Bo decyzje o inwestycjach, które dziś realizują m.in. Grupa Azoty, JSW, PKN Orlen i KGHM, wiele lat wcześniej podejmowały już koncerny hutnicze, papiernicze, meblowe.
Przerwa w produkcji, np. z braku energii, może sporo kosztować. Przykładowo: godzina przestoju w jednym z zakładów górniczo-hutniczych, który rocznie zużywa około 500 GWh energii, to strata rzędu 50 tys. zł. Będzie ona jeszcze większa, gdy z braku prądu zepsują się urządzenia produkcyjne.
A wyłączenia prądu – nawet te planowane – zdarzają się w Polsce często m.in. ze względu na stan naszych nieodinwestowanych przez lata sieci elektroenergetycznych. Dziś co prawda są one modernizowane i rozbudowywane przez koncerny energetyczne, ale lat opóźnień nie da się nadrobić w parę miesięcy. Wskaźniki świadczące o czasie trwania planowanych przerw w dostawach energii w ciągu roku są u nas wciąż liczone w setkach minut, a nie w dziesiątkach – jak na Zachodzie. W tej sytuacji najwygodniej zabezpieczyć własną produkcję, budując swoją elektrownię, a nadwyżkę energii – jeśli się pojawi – sprzedać, zarabiając na tym.
Kto więc powinien odpowiadać za bezpieczeństwo dostaw prądu? Główne spółki energetyczne są pod kontrolą Skarbu Państwa, który ocenia pracę zarządu i może odwołać jego członków. Ale nie należy zapominać, że na walnym zgromadzeniu oceniają ich także pozostali akcjonariusze spółki.