A często są to kraje rządzone w sposób autorytarny czy dyktatorski.

Rosja, która jest drugim największym eksporterem ropy naftowej na świecie, oparła swój budżet na jej cenie na poziomie 50 dolarów za baryłkę. Jeszcze w styczniu, gdy ceny spadły do poziomu około 30 dolarów, premier Dmitrij Miedwiediew przyznawał, że to poważne ryzyko dla wykonania budżetu, i zarządził oszczędności, m.in. w wydatkach na armię. Kraj od dawna pogrąża się w kryzysie nie tylko za sprawą sankcji, ale przede wszystkim obniżek cen surowców. Teraz może nieśmiało zacząć zacierać ręce.

Cieszą się także producenci ropy z OPEC, którzy w żaden sposób nie mogli się dogadać co do cięć wydobycia, kiedy Iran zaczyna zalewać rynki swoją ropą po zniesieniu sankcji. A tu nagle taki prezent.

Arabowie czy Irańczycy poradziliby sobie z niskimi cenami, ale są państwa i ich przywódcy, dla których to być albo nie być. W lutym prezydent Wenezueli Nicolas Maduro musiał zdewaluować lokalną walutę i po raz pierwszy od 20 lat podnieść ceny benzyny. I to porządnie, bo 60-krotnie. Stres musiał odczuwać duży, bo poprzednia podwyżka, z 1989 roku, skończyła się krwawo stłumionymi protestami.

Kciuki za wzrost cen ropy nerwowo trzymają zapewne także w polskim rządzie. Droższe paliwa mogą zrodzić niezadowolenie milionów kierowców, ale nie jest to tak dobrze zorganizowana grupa, z którą trzeba się liczyć, jak np. górnicy. Państwo, które od lat nie ma pomysłu, jak uzdrowić tę branżę, może liczyć tylko na wzrost cen węgla, który zwykle jest powiązany z cenami ropy. Jeśli ona drożeje, prędzej czy później czeka to także węgiel. Gdyby obecny trend na rynku surowców okazał się trwały, nie trzeba byłoby robić nic, bo kopalnie same z siebie zaczną stawać się rentowne. A cały problem będzie można znów zamieść pod dywan.