– Lada dzień trafią do nas pierwsi pacjenci z koronawirusem, a w szpitalu brakuje masek, kombinezonów i środków dezynfekcyjnych zarówno do rąk, jak i powierzchni szpitalnych – skarży się lekarz z oddziału intensywnej terapii dużego szpitala na Mazowszu. – Chcieliśmy je kupić z własnej kieszeni, ale w hurtowniach nic nie było – dodaje medyk. W jego szpitalu o procedurach na wypadek wybuchu epidemii nawet się nie mówi. – Takie podejście dyrekcji tylko nasila strach, zwłaszcza że telewizja co chwila donosi o zakażeniach wśród chińskich medyków – mówi lekarz. Dodaje, że w razie wybuchu epidemii lekarze niezabezpieczonych oddziałów gotowi są iść na zwolnienia.
Ale nawet regularne odprawy i szkolenia nie są w stanie całkowicie uspokoić spanikowanego personelu:
– Wcale się temu nie dziwię, bo takiego bałaganu nie było już dawno. Rządzący nie zadbali nawet o spójny przekaz i nie wiadomo, co robić. Główny inspektor sanitarny (GIS) każe wypisywać L-4 podejrzewanym o koronawirusa, minister zdrowia mówi, żeby tego nie robić. Jeden ludzi z objawami odsyła na SOR (szpitalny oddział ratunkowy), a drugi każe tam nie chodzić – mówi dyrektor szpitala w stolicy, który na regularnych odprawach przekazuje podwładnym doniesienia i wytyczne resortu zdrowia oraz GIS.
Niewiele jest placówek gotowych na epidemię. Ścieżkę postępowania opracowało Centrum Onkologii w Bydgoszczy: – Przygotowaliśmy izolatki na wypadek, gdyby chory, który przyjmuje chemioterapię, złapał koronawirusa. Regularnie szkolimy też personel i wyjaśniamy wątpliwości pacjentów – mówi dyrektor CO prof. Janusz Kowalewski.
Przeczytaj wywiad: Prof. dr hab. Andrzej Horban: Nie ma powodów do paniki