W służbie zdrowia powoli narasta kolejny bunt: dyrektorzy, zarządzający wielomilionowymi budżetami szpitali, mogą zarobić najwyżej 12 tys. zł brutto miesięcznie. Obowiązuje ich ustawa kominowa. W mniejszych szpitalach powiatowych zarobki dyrektorów są znacznie niższe od wyznaczonego przez ustawę maksimum. – Nie powiem, ile zarabiam, bo nie służy to budowaniu atmosfery w szpitalu. Ale na pewno nie jestem najlepiej wynagradzanym pracownikiem mojej placówki – mówi Dariusz Hankiewicz, dyrektor szpitala powiatowego w Radzyniu Podlaskim.
Swoich zarobków nie chce też zdradzić szef szpitala w Lubartowie: – Dyrektorzy w naszym regionie zajmują od czwartego do 44. miejsca na liście płac. To deprymujące – mówi dyrektor Rafał Radwański.
Bardzo wielu menedżerów służby zdrowia jest z wykształcenia lekarzami. Jeśli nie będą zarabiać przyzwoicie, odejdą. – Przy dzisiejszych problemach ochrony zdrowia dyrektor szpitala to niewdzięczna praca. Coraz trudniej znaleźć chętnych na to stanowisko. Nie znam osoby, która odeszłaby z powodu niskiej pensji. Ale znam takich, co zrezygnowali, bo nie odpowiadała im ciągła walka – dodaje Radwański.
Dyrektorzy z regionu lubelskiego przygotowują nawet wspólne stanowisko na temat zarobków: zamiast wyznaczonych przez ustawę kominową czterech średnich w sektorze przedsiębiorstw chcieliby maksimum na poziomie siedmiu średnich – tak jak jest w spółkach handlowych.
Problem pojawił się w małych szpitalach po zeszłorocznych podwyżkach. W dużych dyrektorzy od dawna zarabiają mniej niż lekarze. – Pensje anestezjologów i ordynatorów są wyższe niż moja – przyznaje Piotr Pobrotyn, dyrektor największego szpitala klinicznego we Wrocławiu. Zarabia tyle, ile pozwala ustawa kominowa. – W prywatnej służbie zdrowia, gdzie wielokrotnie proponowano mi pracę, pensje są znaczenie większe – mówi Pobrotyn. Dlaczego więc pracuje w państwowym szpitalu? – Jestem młody. To, co dzisiaj osiągnę jako menedżer, jest moim kapitałem na całe życie.