Od stycznia lekarze mogą łącznie z dyżurami pracować maksymalnie 48 godzin tygodniowo. Ci, którzy pracują więcej, podpisali z pracodawcami umowy, tzw. opt-out. – Lekarze w moim szpitalu podpisali te umowy na cztery miesiące – mówi Dariusz Hankiewicz, dyrektor szpitala w Radzyniu Podlaskim. – Wszyscy traktujemy ten rok jako przejściowy. Ministerstwo musi w końcu określić, ilu w Polsce naprawdę potrzeba lekarzy.
Po miesiącu obowiązywania nowych przepisów widać jedno: lekarze nadal przychodzą do pracy. Mimo ciągłych konfliktów w różnych placówkach totalna zapaść służby zdrowia nie nastąpiła. – Nie znam takiej placówki, w której lekarze nie dostaliby podwyżek. Uważam, że powinni już ograniczyć swoje żądania płacowe – mówi Marek Wójcik ze Związku Powiatów Polskich. To właśnie do tych jednostek samorządu należy najwięcej szpitali.
– Podwyżki były, ale na pewno nie takie, jakich oczekiwali lekarze – ripostuje Krzysztof Bukiel, szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. – Nie ma co się oszukiwać, w wielu miejscach medycy podpisali klauzulę opt-out, bo dyrektorzy obiecali im znaczne podwyżki w przyszłości. W innych młodzi lekarze są po prostu zastraszani, przekonuje się ich, że jeśli nie wezmą dyżurów, stracą dobrą pracę i możliwość kształcenia – opowiada Bukiel. I dodaje: – To nie oznacza spokoju społecznego. Służba zdrowia wstrzymała oddech i czeka.
Potwierdzają to inni związkowcy. – Daliśmy rządowi trzy miesiące – przyznaje Ewa Szpindor z zachodniopomorskiego OZZL. – W naszym regionie większość lekarzy pracuje na kontraktach. Ich umowy kończą się w marcu i można się spodziewać ostrych negocjacji. A w szpitalach, gdzie ludzie są na umowach o pracę, jest różnie. W jednym dostali podwyżki i dogadali się z dyrektorem. W drugim panuje niesłychany bałagan.
Mimo konfliktów trwającychw placówkach zapaść służby zdrowianie nastąpiła