Wczoraj, tydzień po amerykańskiej premierze, zaprezentowano trzy nowe notebooki z linii MacBook. Największą nowością jest touchpad zwany czasem gładzikiem, czyli odpowiednik myszy w urządzeniach przenośnych.
Nowy touchpad różni się od podobnych urządzeń, w które wyposażane są komputery z oprogramowaniem Windows. Zastosowano w nim technologię multitouch znaną z iPhone’a. Tak jak w smartophonie Apple’a gładzik wykonany został ze szkła. Dzięki temu touchpad prawie w pełni wykorzystuje naturalne właściwości ludzkiej ręki, a dokładnie palców. Dzięki określonym gestom gładzik nie służy już tylko do przemieszczania kursora. Za pomocą palców można powiększać fragmenty dokumentów czy zdjęć, przewijać dokumenty. Kiedy użyjemy czterech palców do gładzenia, bez problemu możemy przełączać między oknami i programami.
Przy czym sam opis działania nowego trackpoda jest bardziej skomplikowany niż jego obsługa w rzeczywistości. Użytkownik zaczyna się nim posługiwać w mig, dziwiąc się, że nikt do tej pory nie wpadł na tak rewolucyjnie prosty pomysł. Powrotowi do starego trackpoda towarzyszy uczucie, jakby ktoś nam poobcinał palce.
Nowe maszyny Apple’a zostały wyposażone w znacznie szybszą kartę graficzną, która obsługuje nie tylko programy do obróbki filmów czy ilustracji, ale również najbardziej wymagające gry. Wiele wskazuje na to, że Apple zaczyna walczyć z powszechnym przekonaniem, iż jego maszyny nadają się do wszystkiego, tylko nie do grania. Jak na to odpowiedzą producenci gier, trudno przewidzieć. Liczba tytułów produkowanych na macintoshe to wciąż zaledwie ułamek tego, co produkuje się na pecety i konsole.
Od lat, próbując uchwycić różnicę między systemami Apple’a i Microsoftu, stwierdzam, że pecety się obsługuje, a macintoshe obsługują nas. I to się nie zmienia.