Trudno z tym przekonaniem dyskutować, gdyż wiele osób ciągle żywi sentyment np. do boazerii i pawlaczy. To jednak za mało, by mieszkanie z lat 60. czy 70. w wielkiej płycie próbować sprzedawać w cenie kilkuletniego o podobnym metrażu. Szczególnie dziś, w czasach, gdy na rynku warunki dyktuje kupujący.
W tych właśnie zawyżonych cenach wywoławczych, usztywnionych miesiącami, a nieadekwatnych do standardu budynku i mieszkania, niektórzy pośrednicy upatrują powodu marazmu na rynku. Oczywiście trudności z uzyskaniem kredytu są obiektywne i nie należy ich marginalizować. Jednak brak urealnienia swoich wymagań niewątpliwie przeszkadza w finalizacji transakcji.
Obserwowałam przez ostatni kwartał poszukiwania przez młodą osobę małych dwóch pokoi. Do 320 tys. zł proponowano jej w centrum Warszawy 30 – 40-letnie klitki w wielkiej płycie, do remontu. Ponieważ sprzedający nie byli skłonni do obniżek, zdecydowała więc, że kupi nowe mieszkanie. Za 36 mkw. niedaleko centrum deweloper chce – po 15-procentowym rabacie – 300 tys. zł. Wybór stał się oczywisty: nowe, schludne osiedle zamiast przygnębiającego budynku z poprzedniej epoki.