Z raportów wynika, że pandemia nie ma wielkiego wpływu na ceny mieszkań. W drugim kwartale tego roku było nawet drożej niż w pierwszym. Z czego wynika ta odporność tego segmentu na koronawirusa? Podczas poprzedniego kryzysu nieruchomości dramatycznie taniały.
Sytuacja jest odmienna od kryzysu, jaki został zapoczątkowany w 2008 r. Wtedy u jego podstaw leżało globalne trzęsienie ziemi na rynkach finansowych. Znakomita większość transakcji była zasilana kredytami hipotecznymi, nawet takimi, które przekraczały nominalną wartość nieruchomości. Wszyscy żyli w przeświadczeniu, że kto nie kupił mieszkania, ten przegrał życie. Szalony wzrost cen spowodował, że na samych cesjach można było zarobić w zasadzie w ciągu jednego kwartału. Rynek był mocno przegrzany.
Obecnie też mieliśmy do czynienia ze wzrostem cen mieszkań, jednak był on dość rozciągnięty w czasie, nie sprzyjał tak bardzo zakupom spekulacyjnym. Zupełnie inny jest też sposób finansowania zakupów. Uśredniając, w połowie transakcji kredyt się w ogóle nie pojawiał.
Osoby, które nabywały mieszkania inwestycyjnie, lokowały nadwyżki finansowe. I nagle przychodzi Covid-19. Poza różnymi losowymi historiami, ktoś, kto kupił mieszkanie za gotówkę, nie robi raczej nerwowych ruchów, obserwuje rynek, ale nie przymierza się do sprzedaży. Klienci myślą: „Sprzedam mieszkanie i co dalej? Jakie są alternatywy? Co zrobię z pieniędzmi ze sprzedaży?".
Możliwości są mocno ograniczone.