Zrezygnowali z domu, by mieć czas dla siebie
Niedawno byłam świadkiem dyskusji, w czasie której panie narzekały, że praca w korporacjach zabiera im właściwie całe życie. Mówiły, że nie mają czasu dla rodzin, że dzieci widują tylko rano i gdy kładą je spać, a w weekendy nadrabiają zaległości w domu z całego tygodnia, więc spotkania towarzyskie ograniczają się jedynie do służbowych wyjść.
Kobiety doszły do wniosku, że przyczyną życia w pędzie jest nawał pracy zawodowej, której wykonania nie mogą odmówić, bo jak nie zrobią, co im każą, to z pracy wylecą i co wtedy będzie ... z ich kredytem? No właśnie, z wysokim kredytem hipotecznym na wymarzone mieszkania w stolicy.
Do rozmowy włączyła się wtedy ich towarzyszka, która powiedziała, żeby nie narzekały, bo chcieć to móc, i opowiedziała historię znajomej: - Ponad dwa lata temu pracowałam w dziale z koleżanką, która pożyczyła na dom pod miastem kilkaset tys. zł. Kredyt hipoteczny był dla młodego małżeństwa sporym obciążeniem, ale nie mieli dzieci, więc pracowali, ile wlezie. Wychodzili świtem, wracali nocą, sporo zarabiali. Po dwóch latach, gdy dom urządzili, ocknęli się, że właściwie niewiele ich łączy, bo się prawie nie widują w domu. Po kilku burzliwych dyskusjach postanowili sprzedać wymarzony dom. Kupili małe, używane mieszkanie. Ona odeszła z korporacji, została urzędniczką. Mają małe dziecko, żyją w blokowisku i jest im z tym dobrze - zakończyła opowieść koleżanka.
Pierwsza ze słuchaczek skwitowała: nie wierzę, nie szkoda im domu? Druga westchnęła: ja mam franki, u mnie to nie przejdzie...