Krzysztof Oppenheim, doradca finansowy:
- W latach 2004-2008 miało się wrażenie, że to właśnie nabywcy mieszkań - którymi najczęściej byli młodzi Polacy - rozdają karty na rynku "hipotek". Jeśli tylko dana osoba miała stałą pracę, było niemal pewne, że albo ma już swoje mieszkanie - kupione w zestawie z kredytem hipotecznym - albo jest trakcie zakupu.
Kredyt hipoteczny stał się niemal artykułem codziennego użytku, a ubieganie się o pieniądze w banku przypominało bardziej przygotowanie do wyjazdu urlopowego niż decyzję na zobowiązanie finansowe za okres 20 czy 30 lat. Odnośnie porównania z urlopem: tak jak w dobrym tonie były wówczas wyjazdy zagraniczne (np. na Wyspy Kanaryjskie), podobnie modne były w tym okresie wyłącznie kredyty w nie w polskiej walucie.
W tamtych latach młodzi, i dość często zadufani w sobie ludzie, nie dopuszczali głosu rozsądku, podpowiadającego, że stała praca niekoniecznie jest tym samym, co posiadanie stabilnej sytuacji zawodowej, a kredyty we frankach mają też swoje wady i poważne zagrożenia.
Do tego optymizmu dostroiły się banki, prześcigając się w uatrakcyjnianiu ofert kredytów hipotecznych. Marże przy kredytach w CHF spadły wówczas do poziomu 1 proc., a jeśli był to kredyt naszej walucie - nawet do 0,5 proc. Niejednokrotnie byłem świadkiem niemal walki na noże dwóch lub kilku banków o jednego klienta, który z ofertą danego banku (bardzo korzystną), chodził do innych kredytodawców, aby uzyskać jeszcze tańszy kredyt. Bardzo często się to udawało.
Taka sytuacja spowodowała między innymi nieprawdopodobny i niekontrolowany rozwój pośrednictwa kredytowego. Miało to oczywiście też drugą stronę medalu: jakość usług została zastąpiona przez ilość. W powstających jak grzyby po deszczu firmach pośredniczących szukano „doradców" z łapanki, a konieczne w tej branży, wielomiesięczne szkolenie merytoryczne zastępowane 2-3-tygodniowym kursem sprzedaży produktów hipotecznych. Nauka sprowadzała się więc do tego, jak złapać i omamić klienta. Skutki tegoż odczuwamy do dziś.