Program „Na start” ma pod górkę. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle będzie uchwalony. Nie chcą go ani Lewica, ani Trzecia Droga. Jakie strategie obiorą deweloperzy w tak niepewnej sytuacji?
Doradca i pośrednik Tomasz Lebiedź żartuje, że program „Na start” jest jak Yeti albo potwór z Loch Ness. – Nikt go nie widział, a wszyscy o nim mówią. A władza hamletyzuje – mówi Tomasz Lebiedź. – Jakie więc mamy poczynić założenia? Że program będzie – w dodatku powszechnie dostępny, a wtedy banki oraz deweloperzy zostaną uratowani? Że program będzie, ale tak sprytnie wprowadzony, żeby prawie nikt go nie dostał? A wtedy PO zachowa twarz, bo zaliczy spełnienie obietnicy wyborczej? Czy że programu jednak nie będzie, a wtedy wreszcie rynek wejdzie w dawno oczekiwaną korektę?
Czytaj więcej
Flagowy program mieszkaniowy rządu stanął pod znakiem zapytania. Prace nad nim się ślimaczą, ostr...
Klienci wrócą na rynek mieszkań
Zdaniem Tomasza Lebiedzia nic tak skutecznie nie psuje ekonomii i rynku jak wszelkie dotacje. – Program „Na start” nie spotkał się z wielkim uznaniem ekspertów. Docenili oni jedynie zapowiedź wydłużenia czasu jego trwania z półtora roku do czterech lat. Jeśli program będzie, ale ograniczony, albo nie będzie go wcale, deweloperom spadnie zapał do budowy – ocenia.
Agnieszka Mikulska, ekspertka firmy doradczej CBRE, nie spodziewa się, by ewentualne zakończenie prac nad programem doprowadziło do masowego wstrzymywania inwestycji.