Tej historii nie powstydziłby się serial "Dr House". W 2009 roku amerykański naukowiec, dr Malcolm Casadaban z University of Chicago, w wieku 60 lat zmarł na tajemniczą chorobę. Wstępne ustalenia wykazały, że specjalista studiujący w laboratorium zarazki dżumy padł ofiarą obiektu własnych badań. Sprawa nie była jednak tak prosta, bo używane przez niego bakterie Yersinia pestis nie były zdolne do zabicia małej myszy, a co dopiero człowieka. Niedawne dochodzenie rozwiało tajemnicę tej dziwnej śmierci.
Jak zwykle w takich przypadkach, zawinił nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Dr Casadaban przestrzegał restrykcyjnych przepisów laboratoryjnych obowiązujących przy pracy nad śmiercionośnymi zarazkami. Tyle że jego drobnoustroje wcale nie były tak groźne. Dla potrzeb laboratoryjnych zostały celowo osłabione, tak by nie mogły wchłaniać żelaza niezbędnego im do produkcji koniecznych do życia enzymów. Wiedząc o tym, dr Casadaban nie przykładał się za bardzo do przestrzegania surowych standardów bezpieczeństwa. Zdarzało mu się nawet nie zakładać do pracy lateksowych rękawiczek.
No, ale co złego mogła mu zrobić osłabiona bakteria, którą w dodatku dość trudno jest się zarazić? Bo tak naprawdę, aby zarazić się dżumą, trzeba by się mocno nawąchać wywołujących ją drobnoustrojów lub też - co było przyczyną licznych epidemii, w tym średniowiecznej Czarnej Śmierci - dać się ugryźć pchle zakażonej bakterią. Ale skąd pchły w laboratorium? Dr Casadaban nawet nie brał pod uwagę takiej możliwości.
Problem w tym, że naukowiec, nie wiedząc o tym, cierpiał na genetyczną chorobę o nazwie hemochromatoza, polegającą na nadmiernym wchłanianiu przez organizm żelaza z pożywienia. Żelazo to następnie kumuluje się w różnych tkankach i narządach.
Pech chciał, że do krwiobiegu dr. Casadabana trafiła pozbawiona żelaza bakteria Yersinia pestis, która nagle odnalazła wspaniałe źródło tego pierwiastka i błyskawicznie się wzmocniła. Teraz już mogła zabijać.