Co można na pniu

Pomysł Thora Heyerdahla – żegluga na tratwie – zyskał wielu naśladowców. Był wśród nich także i Polak

Publikacja: 07.08.2012 01:01

Tratwa „Kon-Tiki”

Tratwa „Kon-Tiki”

Foto: AP

65 lat temu, 7 sierpnia 1947 roku, zakończyła się wyprawa Thora Heyerdahla na tratwie Kon-Tiki

„»Kon-Tiki« leżał wciąż daleko na rafie, otoczony latającymi wokół bryzgami piany. Był to wrak, lecz wrak dostojny. Wszystko na pokładzie zostało rozbite, ale dziewięć pni balsy z puszczy Quivedo w Ekwadorze było nietkniętych. One uratowały nam życie”.

Tak zakończyła się słynna wyprawa tratwą. Sześciu śmiałków – pięciu Norwegów i jeden Szwed – przepłynęło z Peru do Polinezji, dryfowali z prądem i wiatrem, przebyli 4300 mil morskich. W ostatnich dniach 2009 roku zmarł w wieku 92 lat jej ostatni uczestnik, Knut Magne Haugland, radiotelegrafista. Przed nim na wieczną wachtę odeszli: Thor Heyerdahl – dowódca wyprawy, Erik Hesselberg – nawigator, Bengt Danielsson – Szwed, Torstein Raaby, Herman Watzinger – inżynier.

Kon-Tiki

Nie było słynniejszej wyprawy w XX wieku. Jej dowódca Thor Heyerdahl napisał książkę „Wyprawa Kon-Tiki”, która stała się światowym bestsellerem, a film nakręcony podczas rejsu został nagrodzony w 1952 roku Oscarem dla najlepszego filmu dokumentalnego. Heyerdahl zyskał niebywały rozgłos i skończył jako światowej sławy uczony, antropolog, archeolog, badacz prehistorycznych kontaktów między ludami z różnych kontynentów, jakie miały miejsce na długo przed wielkimi odkryciami geograficznymi, których dokonywali europejscy żeglarze.

Jego tratwa była zbudowana bez użycia gwoździ i okuć metalowych. Pnie powiązano linami, na pokładzie szałas z łodyg bambusa i liści bananowca służył ludziom za schronienie. Nad tratwą rozpięty był prostokątny żagiel. Zbudowano ją według hiszpańskich opisów sprzed pięciu wieków. Na takich tratwach żeglowali Inkowie. Takimi tratwami zdaniem Heyerdahla docierali do Polinezji. Zamierzał udowodnić, że taka teza nie jest absurdem. Poświęcił jej zresztą całe swoje późniejsze naukowe życie.

Ale zanim został sławny, płynął na tratwie. „Nie miało znaczenia, czy był to rok 1947 przed czy po Chrystusie. Wiedzieliśmy, że żyjemy, i odczuwaliśmy to z niezwykłą intensywnością. Pojmowaliśmy też, że ludzie przed naszym wiekiem techniki żyli pełniejszym życiem niż teraz. Czas zdawał się nie istnieć; wszystko, co było prawdziwe i miało znaczenie, było dziś takie samo jak niegdyś i jak będzie zawsze” – zanotował Heyerdahl.

Jednak rejs wcale nie był sielanką. Ostatni „instruktorzy” żeglowania na tratwie zmarli kilkaset lat wcześniej. Załoga dopiero na środku Oceanu Spokojnego zorientowała się, jak używać desek wsuwanych do wody pionowo między pnie do sterowania tratwą. Załodze towarzyszył nieustannie strach: „Raz za burtą, na zawsze za burtą – tę lekcję życie wypaliło niezatarcie w naszej świadomości. Kto chciał pozostać wśród towarzyszy, musiał trzymać się tratwy, dopóki nasz statek nie dotknie dziobem lądu po przeciwnej stronie oceanu”.

Po 101 dniach żeglugi, 7 sierpnia 1947 roku, „Kon-Tiki” dotknął rafy przy atolu Raroja niedaleko Tahiti i Wysp Towarzystwa. Wszyscy byli cali i zdrowi. Świat się dowiedział, że setki lat przed Kolumbem ludzie byli zdolni do gigantycznych wypraw oceanicznych na małych, prymitywnych statkach.

Seven Little Sisters

Dziś już mało kto pamięta, może z wyjątkiem historyków żeglarstwa, że wyprawa „Kon-Tiki” znalazła licznych naśladowców. Jednym z nich był William Willis. Jego matka była Czeszką, ojciec Niemcem, a on sam Amerykaninem. – Willisa zafascynował dryf „Kon-Tiki”. Być może, iż to on właśnie wpadł na pomysł użycia tratwy do przebycia oceanu, chociaż został wyprzedzony przez Heyerdahla. Sam nie mówił o tym nigdy, jednak wiele wskazuje, iż tak było. Pływał wówczas jako marynarz na węglowcu „Charleston” – uważa polski wspaniały żeglarz Andrzej Urbańczyk, który też przebył Pacyfik tratwą.

Willis wystartował w 1954 roku. Jego tratwa „Seven Little Sisters” także została powiązana linami, bez gwoździ i okuć, z pni balsa. Podobnie jak „Kon-Tiki” wyruszyła z peruwiańskiego portu Callao, z tą różnicą, że na pokładzie był tylko jeden człowiek, w dodatku 60-latek (załogę „Kon-Tiki” stanowiły 30-latki).

U jednych miał opinię bohatera, u innych – szaleńca. W czasie rejsu potwierdziły się obydwie. Na przykład wtedy, gdy żeglarz wypadł z tratwy na środku oceanu, ale zdołał się uratować:

„Gdy wynurzyłem głowę, tratwa zaczęła się oddalać. Ogarnąłem ją wzrokiem i w ciągu jednej sekundy uświadomiłem sobie jej prędkość. Wznosząca się ponad błękitnym oceanem z napiętymi na wietrze białymi żaglami złota tratwa, towarzyszka obłoków, oddalała się wraz z nimi – beze mnie. To był koniec, zacząłem płynąć desperacko, lecz wkrótce zwolniłem. Po cóż ten zbędny wysiłek?”. Uratowała go lina, na którą łowił ryby. Po wielogodzinnej walce, z przeciętą do kości dłonią, zdołał wejść na tratwę. Zszył ranę i napił się kawy.

Nie znał trwogi i zmęczenia. Na pudełku, w którym przechowywał przyrząd do nawigacji, napisał: „Połam kości, ale ocal sekstant”.

Światu mydlił oczy tym, że jego wyprawa przyniesie korzyści, pozwoli zgromadzić obserwacje przydatne do opracowania instrukcji dla rozbitków morskich. Ale w rzeczywistości chodziło o przygodę, i to w najbardziej ekstremalnej formie. Po rejsie napisał o tym bez ogródek w książce „Bogowie byli łaskawi”: „Zawsze byłem pełen najgłębszej wiary w przyrodę. Wierzyłem, iż surowe życie, zgodne z prawami natury, pozwoli mi na najbliższe związanie się z nią, na całkowite zjednoczenie. To była moja droga ku szczęściu. Wiedziałem, że póki jestem w pełni sił fizycznych i sprawności umysłowej, będę musiał poddać się owej próbie, którą każdy, jeśli chce być człowiekiem, musi któregoś dnia podjąć. Chciałem poddać się próbie pracy bez kresu, bez wytchnienia, przy skąpym odżywieniu, w atakach żywiołu morza, w lęku, w potwornym lęku samotności”.

Jego tratwa płynęła szlakiem Skandynawów, ale Willis nie płynął śladem Heyerdahla, w każdym razie mentalnie – na pewno nie. Przepłynął większy dystans niż Norweg – 6700 mil w ciągu 115 dni. Wylądował na wyspie Tutuila. Krajowcy uwieńczyli go kwiatami i nadali tytuł Kapitana Wielkich Mórz.

Tahiti-Nui

Gdy dwa lata później, w 1956 roku, Francuz Eric de Bisschop wyruszał na Pacyfik, miał 65 lat. I całkowicie odmienny punkt widzenia: „Nie było to wynikiem naśladownictwa, że zdecydowałem się podjąć podróż na tratwie. W ubiegłych latach było z pół tuzina rejsów na tratwach. Lecz podróż „Tahiti-Nui”, jak zauważą to zapewne żeglarze, nie ma z nimi nic wspólnego. Dotychczasowe rejsy były podejmowane z wiatrem wiejącym z rufy lub baksztagu oraz ze sprzyjającymi prądami. W podróżach takich nie dostrzegam sensu poza demonstrowaniem prawd oczywistych i powtarzaniem znanych od początku świata faktów, iż tratwa potrafi pływać, że może płynąć z wiatrem i prądem. Po cóż więc narażać się na wszystkie kłopoty? Wyprawę „Tahiti-Nui” ze wszystkich innych wypraw na tratwach wyróżnia to, że jest ona realizowana nie dzięki wykorzystaniu sprzyjających wiatrów i starannie oznaczonych na mapach rzek oceanicznych. Lecz rusza przeciwko zmiennym wiatrom i nieznanym prądom. Jakiekolwiek podobieństwo między moją wyprawą a innymi może być jedynie przypadkowe”.

Tahiti-Nui oznacza w języku polinezyjskim Wielka Tahiti, nazwa głównej wyspy Tahiti. Ten rejs nie zakończył się na Polinezji, ale się tam zaczął, w Papeete. Korpus tratwy zbudowany był z pni bambusowych łączonych drewnianymi ramami i spajanych kołkami z twardego drewna aito. Wymiary: 13,5 x 4,8 m. Załoga czteroosobowa.

Jak zauważa kapitan Andrzej Urbańczyk, „jednym z licznych sceptyków oglądających przed wyruszeniem w ocean »Tahiti-Nui« był Thor Heyerdahl wracający właśnie z prac wykopaliskowych na Wyspie Wielkanocnej. Bisschop rozwiał jednak niepokoje załogi, tłumacząc, zresztą zgodnie z prawdą, że Heyerdahl nie jest ani marynarzem, ani żeglarzem”.

Żeglarz Eric de Bisschop przebywał na tratwie 199 dni, prawie osiem miesięcy, przepływając 4000 mil. Tratwa zatonęła niedaleko Valparaiso (Peru), załogę uratował chilijski krążownik „Baquedano”. „Zbudujemy nową tratwę – oświadczyli rozbitkowie z »Tahiti-Nui« dwie godziny po zejściu na ląd”.

I tak zrobili. Po dwóch latach. Tym razem tratwa była zbita drewnianymi kołkami z pni cyprysowych. Załoga pięcioosobowa. Start z Callao w Peru, podobnie jak „Kon-Tiki”, i podobnie jak ona – w kwietniu. Rejs nie układał się dobrze. „Po 100 dniach na oceanie załoga była tak wyczerpana, że instynkt samozachowawczy uległ stępieniu i większość ludzi zdawała się być zupełnie obojętna na los. Ciężko chory Bisschop chroniony był nieco od ulewy przez rozpięty nad nim brezent. W tej sytuacji wszystkim, co załoga mogła dla niego uczynić, było częste wyżymanie ubrania”.

Ale najgorsze było dopiero przed nimi. Tratwa tonęła. Z tego, co jeszcze zachowało pływalność, sporządzili minitratwę ratunkową. Jej pokład miał wymiary 1,8 x 15 m! Na tej łupinie dryfowali jeszcze dwa tygodnie. Gdy po 141 dniach żeglugi i przepłynięciu 6000 mil resztka „Tahiti-Nui” podeszła do przyboju na rafie koło wysepki Rakahanga koło Samoa, rufa uniosła się i tratwa przewróciła się w przód. Eric de Bisschop nie przeżył tego lądowania. Doznał urazów czaszki i pęknięcia kręgów szyjnych.

Tratwa za tratwą

Tragiczny finał tego rejsu wywołał falę dyskusji o celowości takich wypraw, o granicach ryzyka, ale nie powstrzymał szaleńczych eskapad. Osiem lat po rejsie „Kon-Tiki” z peruwiańskiego portu Talatra wyrusza „Cantuta”, tratwa z pni balsy, a na niej Edward Ingris – Czech, i załoga: Argentyńczyk, Peruwiańczyk, Holender oraz Indianka znad jeziora Titicaca. W marcu 1956 roku po trzech miesiącach błąkania się po oceanie załogę uratował krążownik.

Ale w 1959 roku Ingris zbudował kolejną tratwę z pni balsa – „Cantuta II”. Tym razem rejs był pomyślny, po przebyciu 5000 mil z peruwiańskiego Callao zakończył się na rafie w pobliżu Tuamotu.

Ale wszelkie rekordy pobił niespożyty William Willis, który, teraz już jako 65-latek, postanowił przeciąć Pacyfik i z Peru dotrzeć do Australii. Dokonał tego samotnie. Ze szczelnie zaślepionych stalowych rur zbudował tratwę „Age Unlimited”. Wypłynął nią z Callao w lipcu 1963 roku i w listopadzie dobił do Samoa, przepłynął 7500 mil w 130 dni. Następnie, po krótkiej przerwie, tą samą tratwą wyruszył w czerwcu 1964 roku z Apia na Samoa i dopłynął we wrześniu do Australii, po 75 dniach żeglugi i przebyciu 3000 mil. W sumie jego tratwa przepłynęła 10 500 mil!

W 1965 roku trasą Heyerdahla, z portu Callao, wyruszyła tratwa „Tangaroa”. Na pokładzie byli Peruwiańczycy Carlos Caravedo i Jaime Toledo oraz Czech Josef Mataus. Nawet nie próbowali udawać, że przyświeca im jakiś naukowy cel. Szukali przygody i rozgłosu. Po czterech miesiącach i przepłynięciu 5000 mil dotarli cali i zdrowi do Tahiti. Przygodę przeżyli. Co do sławy, „mieszkańcy Tahiti powitali żeglarzy jak prawdziwych triumfatorów, tahitańskimi bramami triumfalnymi, girlandami kwiatów i muzyką”.

Alsar Vital przepłynął trasę Willisa, z Ameryki do Australii, w 160 dni, non stop, w 1970 roku. Ale ten Hiszpan nie miał na karku siódmego krzyżyka, tylko był w 37. wiośnie życia i płynął tratwą „La Balsa” nie samotnie, ale z trzema młodymi, krzepkimi towarzyszami.

Dlatego nic nie może się równać pod względem sportowym z wyczynem Willisa. Rejs kapitana Andrzeja Urbańczyka także nie. Kapitan Urbańczyk to jeden z najbardziej znanych żeglarzy na świecie, mieszka w Stanach Zjednoczonych. Pod żaglami, po wszystkich oceanach, przepłynął ponad 120 000 mil, z czego 75 000 mil samotnie (rekord odnotowany w Księdze rekordów Guinnessa). W roku 2003 kapitan Urbańczyk przepłynął samotnie tratwą „Nord VI”, zbudowaną z pni sekwoi, przez północny Ocean Spokojny, z San Francisco do wyspy Guam w archipelagu Marianów, 5880 mil.

Męczennicy Atlantyku

A przecież tratwy pokonywały także inny z oceanów. W roku 1867 trzej Amerykanie – John Miles, George Miller i Jerry Mallene – przepłynęli na tratwie „Atlantyk” z Nowego Jorku do Londynu. Tratwę „Nonpareil” (Niezrównana) zbudowali z trzech „cygar”, walców o stożkowatych zakończeniach zmniejszających opór wody, wykonanych z gumy. Do walców przytwierdzili drewniany pokład z desek, mocowany roślinnymi linami. Mieli do dyspozycji maleńki brezentowy namiot. Chcieli udowodnić, że taka tratwa może służyć rozbitkom w katastrofach morskich. Tego celu nie osiągnęli. Jako sprzętu ratunkowego nadal używano szalup. Dopiero w połowie XX wieku weszły w użycie ratunkowe składane tratwy pneumatyczne. Natomiast co do trzech amerykańskich „wariatów” (tak określała ich angielska prasa), pozwalali oglądać swoją tratwę za opłatą, co umożliwiło im zarobienie nieco grosza i zwiedzenie Europy. Żeglowali 51 dni, przepłynęli 4000 mil, świat wkrótce o nich zapomniał.

W 1956 roku z kanadyjskiego portu Halifax wyholowano na ocean tratwę „Large II” zbudowaną z ośmiu pni. Skierowała się ku Europie. Rejs czteroosobowej załogi zorganizował 29-letni Henry Beaudout: „Nie wydaje mi się, aby jakakolwiek wyprawa, wyruszając, była równie kiepsko zaopatrzona jak nasza”. W ciągu 87 dni przebyli 3000 mil. Nie przetrwaliby, gdyby nie łaskawa pomoc kapitanów napotkanych statków.

Francuz Rene Lescombe stracił w Indochinach oko i okulał. Latem 1959 roku ten inwalida zbudował sosnową tratwę i bez zezwolenia, bez odpowiedniego ekwipunku i bez umiejętności nawigacji wyruszył na ocean. Po dwóch tygodniach jego „Pot-au-Noir” rozbija się koło Afryki, życie ratują mu miejscowi rybacy. Rok później wyrusza znowu, na pokładzie „Po au Noir II”. Po 50 dniach, gdy lądował na Barbados, przypominał szkielet. „Ryzykant Lescombe przepłynął Atlantyk” – donosiła bez entuzjazmu prasa. Zresztą media nie poświęciły mu wiele uwagi, traktowano go jako inwalidę-szaleńca. Nie nam o tym sądzić, ale jest faktem, że w 1963 roku zbudował tratwę 1000 Bornes (1000 granic) długości 8 m i szerokości 2,7 m. Odpłynął nią z Gwadelupy, zamierzał dotrzeć do Zatoki Biskajskiej, potem do Francji, tam dobrze wyposażyć tratwę i wyruszyć na niej w rejs dookoła świata, opłynąć przylądek Horn... Tratwę i zmasakrowane ludzkie szczątki znaleźli portugalscy rybacy na wyspie Flores w archipelagu Azorów.

Tekst z dodatku Plus Minus

, styczeń 2010

Nauka
Orki kontra „największa ryba świata”. Naukowcy ujawniają zabójczą taktykę polowania
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Nauka
Radar NASA wychwycił „opuszczone miasto” na Grenlandii. Jego istnienie zagraża środowisku
Nauka
Jak picie kawy wpływa na jelita? Nowe wyniki badań
Nauka
Północny biegun magnetyczny zmierza w kierunku Rosji. Wpływa na nawigację
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Nauka
Przełomowe ustalenia badaczy. Odkryto życie w najbardziej „niegościnnym” miejscu na Ziemi