Miałem przyjemność uczestniczyć w dyskusji na konferencji Impactor wraz z Marcinem Bochenkiem, członkiem zarządu TVP, Andrzejem Zarębskim, ekspertem medialnym, i Andrzejem Sadowskim, szefem Centrum im. Adama Smitha prowadzonej przez Bohdana Pawłowicza pod tytułem „Telewizja publiczna – co dalej?”.
Dyskusja ciekawa, bo temat kontrowersyjny, a uczestnicy o przeciwstawnych poglądach. Wymienialiśmy się argumentami dotyczącymi tego, jak rewolucja cyfrowa wpłynie na kształt rynku medialnego i telewizji publicznej, jak zdefiniować misję i jaka powinna być rola państwa w realizacji zadań misyjnych, jak pogodzić misję kojarzoną zazwyczaj z edukacją czy kulturą wyższą z oglądalnością. I w końcu temat najbardziej gorący: pieniądze, czyli jak misję finansować. W dyskusji prowadzący zadał sali pytanie wprost: czy abonament powinien być zniesiony? Podniosło się parę rąk. Padło też pytanie, czy telewizja publiczna powinna być pozbawiona prawa do emisji reklam. Rąk w górze było jeszcze mniej.
Bohdan Pawłowski skonkludował: większość państwa jest za utrzymaniem status quo. Nie zgadzam się z taką konkluzją. Pytania zostały źle zadane. Ukrytym założeniem takiej alternatywy jest milcząco przyjmowana hipoteza, że innych rozwiązań nie ma, a jest to hipoteza fałszywa. Można sobie wyobrazić, że misja publiczna finansowana jest z innych źródeł niż podatek celowy, jakim w istocie jest abonament, co nie oznacza, że w ogóle nie jest finansowana. Otóż zadania misji publicznej mogą być finansowane przez nadawców komercyjnych przez opłaty koncesyjne pobierane przez państwo za prawo do nadawania sygnału telewizyjnego. Do tej pory takie opłaty były jednorazowe i w symbolicznej wysokości. Gigantyczną dysproporcję między wartością koncesji telekomunikacyjnych a telewizyjnych można wytłumaczyć jedynie lękiem polityków przed wpływami właścicieli mediów. Nie ma innego logicznego wytłumaczenia. Mówimy wszak o tych samych falach elektromagnetycznych, tylko o innej częstotliwości.
Abonament jest drogi. Koszt jego pobierania pożera dużą część wpływów. Ponadto jest nieefektywny – nie płaci go połowa gospodarstw domowych i większość firm
Absurd tej sytuacji obrazuje dyskusja o ustawie regulującej nadawanie sygnału telewizyjnego na telefony komórkowe. W zależności od klasyfikacji formalnej takiej działalności gospodarczej jako broadband, czyli usługi telekomunikacyjnej, jak chce UKE, lub broadcasting, czyli telewizji, opłaty pobierane przez państwo od użytkowników komórek lub operatorów są różne. W pierwszym wypadku nadawców dotyczy opłata za dzierżawę częstotliwości szacowana na 240 tys. zł za obszar. Na jednej platformie formatu DVBH mieści się do 16 nadawców. W przypadku zaklasyfikowania telewizji mobilnej jako broadcastingu obecnie obowiązujące prawo nie przewiduje nowych opłat za dzierżawę częstotliwości czy dodatkowe koncesje. W takim przypadku jednak ustawa o abonamencie przewiduje opłatę za posiadanie urządzenia do odbioru sygnału telewizyjnego od każdego gospodarstwa domowego oraz w firmie od każdego urządzenia. W takim przypadku wszystkie służbowe komórki zostałyby objęte dodatkową opłatą w wysokości rocznego abonamentu radiowo-telewizyjnego (przypomnę: miesięczna stawka podstawowa to 17 zł). W skali kraju to ogromna kwota. Szacuje się, że liczba aktywacji biznesowych (komórek służbowych) to ok. 8 – 9 mln. Łatwo obliczyć, że przy obecnym stanie prawnym obciążenia z tytułu abonamentu dla telewizji mobilnej wyniosłyby około 1,8 mld zł, czyli trzykrotnie więcej, niż dziś zbierane jest w formie abonamentu. Oto do jakich absurdów prowadzi niekonsekwentna polityka państwa. Ta niekonsekwencja wychodzi w drastycznej formie na jaw w momencie konwergencji telewizji i telekomunikacji. Te dwa światy nie pasują do siebie, bo według innych interesów polityków były regulowane. Wydaje się, że dalszych opłat na telekomy już nałożyć się nie da, a opłata za używanie telewizji w komórkach przerzucona na końcowych użytkowników zabije tę usługę.