Przygotowuję klientów do cięcia kosztów zawsze, bo według mnie 95 proc. wszystkich reklam do niczego się nie nadaje. Oczywiście dużo łatwiej jest wytykać firmom, że coś źle robią. Rozumiem, że przemysł potrzebuje pieniędzy wydawanych na reklamę, ale końcowi odbiorcy tych reklam – nie. Dziś potrzebne informacje można znaleźć w tylu miejscach! Dziesięć lat temu bez reklamy nie wiedziało się, że właśnie wszedł do sprzedaży nowy model Nikona. Trzeba było iść po to do sklepu ze sprzętem fotograficznym, a tam nie bywa się codziennie. Teraz włącza się komputer, gdzie można o to kogoś spytać, i od razu wiadomo, że nowy model debiutuje np. za dwa tygodnie. To zmienia biznesowy model komunikowania się.
[b]Zna pan jakiś dobry przykład reklamy w kryzysie? W USA Wal-Mart stworzył np. cały program doradzający, jak oszczędnie żyć. [/b]
Każdy, kto mówi w swojej reklamie o kryzysie, mówi to co wszyscy, a więc robi złą reklamę. Generalnie w reklamie zawsze chodzi o prostą prawdę – trzeba robić coś odwrotnego niż pozostali. Jeśli wszyscy stawiają na kolor zielony, ty postaw na czarny, bo wtedy ludzie cię zauważą, odnotują i będą o tobie mówić.
[b]Na co trzeba dzisiaj stawiać w sieci? Bannery powoli przemijają, nie wszyscy akceptują reklamy w wyszukiwarkach.[/b]
Już mamy ciąg dalszy. W ciągu ostatnich trzech lat ani razu nie zaproponowałem klientowi wykupienia tradycyjnej, płatnej reklamy w Internecie. Nie wierzę w nie zupełnie. Można zapłacić za sponsoring w sieci lub za tzw. marketing wirusowy, ale też trzeba przy tym pamiętać, że to odbiorcy zadecydują ostatecznie, czy materiał stanie się reklamą wirusową czy nie. Możemy dać firmom narzędzia do stworzenia takiego materiału, ale mówienie „zrobimy pięć kampanii wirusowych” to stare myślenie o reklamie. Internet daje potężną władzę, ale tylko jeśli korzysta się z właściwych narzędzi. Sześć głównych partii politycznych w Szwecji przyszło do nas trzy lata temu z prośbą, byśmy im pomogli w kampanii przedwyborczej. Z rozmów wyszli, wzdychając, że „na to nie mają czasu”. A my im tylko powiedzieliśmy, że powinni tam rozmawiać z wyborcami. Mieliśmy takie same pomysły, jakie wykorzystał potem Barack Obama, ale politycy obawiali się być zbyt blisko ludzi. Prawda jest jednak taka, że jeśli nie ma cię w sieci, nie ma cię dziś wcale.