Bo nikomu się nie chce ich pisać. Ale produkcja wydawnicza widoczna w księgarniach jest przecież ilościowo całkiem imponująca. Co więc czytelnicy dostają zamiast powieści? To właśnie zobaczymy, analizując „Good night, Dżerzi”. Ściślej mówiąc, jest całkiem sporo literatów chętnie zabierających się do powieści, tyle że nie chce im się pracować. Są przekonani albo udają wiarę, że powieść zawsze powstaje wyłącznie z głowy autora.
[wyimek][link=http://empik.rp.pl/good-night-dzerzi-glowacki-janusz,prod58962435,ksiazka-p]Zobacz na Empik.rp.pl[/link][/wyimek]
Jeśli ktoś dopatruje się w powyższych słowach aluzji do tytułu przedostatniej książki Janusza Głowackiego, to słusznie. I dlatego chcę tu podkreślić, że uważam „Z głowy” za rzecz znakomitą. Jest to hołd złożony przez wybitnego przedstawiciela hłaskoidów założycielowi nurtu Markowi Hłasce, który pisząc „Pięknych dwudziestoletnich”, ustanowił kanon gatunku. Hłasko swoją twórczość zaczynał na ugorze wzruszonym już trochę wcześniej przez Leopolda Tyrmanda. W ten sposób odkrywamy efektowne zazębienie, oś albo może warszawsko (z dużą domieszką Łodzi) – nowojorski oscylator: Tyrmand.
– Kosiński – Głowacki. Tyrmand pojechał z Warszawy na podbój Nowego Jorku i podbił go, przynajmniej na pewien czas. Jeszcze bardziej efektownie wyszło to Jerzemu Kosińskiemu, i jeszcze bardziej gwałtownie się zawaliło. Obaj pisarze jakby odtworzyli los postaci stworzonej przez Kosińskiego w „Wystarczy być” (a przedtem przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza w „Karierze Nikodema Dyzmy”). W końcu do Nowego Jorku wyruszył za nimi i Janusz Głowacki, też akurat – jako opozycyjny pisarz, uchodźca z objętej stanem wojennym Polski – właściwa osoba, która znalazła się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.
Hłaskoidzi to najbardziej trwała i, chciałoby się powiedzieć, sympatyczna sztafeta w powojennej literaturze polskiej, która przetrwała i zmianę ustroju. Pisarze romantyczni i zbuntowani przeciw bezduszności i brutalności świata aż do granicy sentymentalizmu. Jak ten sentymentalizm, miękkość serca ukryć – na to każdy z kolejnych pisarzy musiał wymyślić sobie własny sposób. Sam Hłasko – wprowadzenie do języka wulgaryzmów i brutalizmów. Marek Nowakowski: skrajną ascezę, kanciastość stylu bez jakichkolwiek ozdobników. Janusz Anderman: elegancką, ironiczną, rozpaczliwą drwinę. Janusz Głowacki: zobacz niżej. Andrzej Stasiuk, najmłodszy z towarzystwa, wrócił, przynajmniej na początku swej twórczości, do poetyki prekursora Hłaski: brutalności języka i marginesu społecznego. Rzecz jasna wymieniłem tylko tych hłaskoidów, których warto.