Głowacki pisze o Kosińskim?

"Good night, Dżerzi”, najnowsza, jakoby o Kosińskim, książka Janusza Głowackiego jest jak poglądowy preparat do demonstrowania w szkole. Temat lekcji: dlaczego w Polsce nie ma dobrej powieści?

Publikacja: 08.01.2011 00:09

Janusz Głowackie

Janusz Głowackie

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

Red

Bo nikomu się nie chce ich pisać. Ale produkcja wydawnicza widoczna w księgarniach jest przecież ilościowo całkiem imponująca. Co więc czytelnicy dostają zamiast powieści? To właśnie zobaczymy, analizując „Good night, Dżerzi”. Ściślej mówiąc, jest całkiem sporo literatów chętnie zabierających się do powieści, tyle że nie chce im się pracować. Są przekonani albo udają wiarę, że powieść zawsze powstaje wyłącznie z głowy autora.

[wyimek][link=http://empik.rp.pl/good-night-dzerzi-glowacki-janusz,prod58962435,ksiazka-p]Zobacz na Empik.rp.pl[/link][/wyimek]

Jeśli ktoś dopatruje się w powyższych słowach aluzji do tytułu przedostatniej książki Janusza Głowackiego, to słusznie. I dlatego chcę tu podkreślić, że uważam „Z głowy” za rzecz znakomitą. Jest to hołd złożony przez wybitnego przedstawiciela hłaskoidów założycielowi nurtu Markowi Hłasce, który pisząc „Pięknych dwudziestoletnich”, ustanowił kanon gatunku. Hłasko swoją twórczość zaczynał na ugorze wzruszonym już trochę wcześniej przez Leopolda Tyrmanda. W ten sposób odkrywamy efektowne zazębienie, oś albo może warszawsko (z dużą domieszką Łodzi) – nowojorski oscylator: Tyrmand.

– Kosiński – Głowacki. Tyrmand pojechał z Warszawy na podbój Nowego Jorku i podbił go, przynajmniej na pewien czas. Jeszcze bardziej efektownie wyszło to Jerzemu Kosińskiemu, i jeszcze bardziej gwałtownie się zawaliło. Obaj pisarze jakby odtworzyli los postaci stworzonej przez Kosińskiego w „Wystarczy być” (a przedtem przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza w „Karierze Nikodema Dyzmy”). W końcu do Nowego Jorku wyruszył za nimi i Janusz Głowacki, też akurat – jako opozycyjny pisarz, uchodźca z objętej stanem wojennym Polski – właściwa osoba, która znalazła się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.

Hłaskoidzi to najbardziej trwała i, chciałoby się powiedzieć, sympatyczna sztafeta w powojennej literaturze polskiej, która przetrwała i zmianę ustroju. Pisarze romantyczni i zbuntowani przeciw bezduszności i brutalności świata aż do granicy sentymentalizmu. Jak ten sentymentalizm, miękkość serca ukryć – na to każdy z kolejnych pisarzy musiał wymyślić sobie własny sposób. Sam Hłasko – wprowadzenie do języka wulgaryzmów i brutalizmów. Marek Nowakowski: skrajną ascezę, kanciastość stylu bez jakichkolwiek ozdobników. Janusz Anderman: elegancką, ironiczną, rozpaczliwą drwinę. Janusz Głowacki: zobacz niżej. Andrzej Stasiuk, najmłodszy z towarzystwa, wrócił, przynajmniej na początku swej twórczości, do poetyki prekursora Hłaski: brutalności języka i marginesu społecznego. Rzecz jasna wymieniłem tylko tych hłaskoidów, których warto.

No, ale wracając do „Z głowy”, czy można ją nazwać powieścią? Oczywiście, że można, bo wszystko można, skoro istnieje powieść w formie słownika albo listów, to dlaczego nie może nią być felietonowa spowiedź z ciekawszych przypadków z życia autora. Czytelnik dostaje dokładnie to, co obiecuje wieloznaczny tytuł. Ale najlepsze, co Głowacki – moim zdaniem – dotąd napisał i co mu gwarantuje rozdział w historii literatury, to minipowieści „Skrzek” i „Coraz trudniej kochać”. Jednak autor, w którymś z wywiadów, za swoją pierwszą opublikowaną powieść uznał „Moc truchleje”. „Good night, Dżerzi” byłaby więc drugą.

Jednym z głównych bohaterów powieści, chociaż nie potrafiłbym odpowiedzieć, jacy są pozostali główni, jest pisarz Jerzy Kosiński. Jeśli więc powieść ma być głównie o tej intrygującej i tragicznej postaci, to spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czego się o niej dowiadujemy.

– Jerzy Kosiński w Nowym Jorku odniósł błyskawiczny, oszałamiający sukces. Nie tylko czysto literacki, ale, chciałoby się powiedzieć, kultowy. Stał się nie tylko znanym, poważanym i dobrze zarabiającym artystą, ale również guru, ikoną, prawodawcą stylu życia.

– Dość wcześnie pojawiły się podejrzenia i oskarżenia, że jest mistyfikatorem: swoje życie zmyśla (historia ocalenia z czasów Zagłady, ale i późniejsze, już powojenne przypadki), co podważa wiarygodność jego twórczości, ale również autentyczność jego zachowań, osobowości.

– Wcześnie pojawiły się też podejrzenia i oskarżenia, że nie jest samodzielnym autorem swoich książek, lecz korzystał z usług ghost-writerów, a w najlepszym wypadku tłumaczy i redaktorów.

– Oskarżano go, że w „Wystarczy być” (wielki sukces komercyjny, na podstawie powieści był też film z udziałem Petera Sellersa) splagiatował główny pomysł przedwojennej powieści „Kariera Nikodema Dyzmy” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza.

– Wszystkie te oskarżenia podsumowało w artykule opiniotwórcze pismo „The Village Voice”, co stało się początkiem końca powodzenia Kosińskiego.

– Kosiński był erotomanem, bezwzględnym łowcą kobiecej zwierzyny, zażywał narkotyki i pił, uczęszczał do najbardziej wyuzdanych i elitarnych nowojorskich seksklubów.

– Kosiński umarł. Była to śmierć samobójcza. Ale o tym Głowacki, zdaje się, nie napisał, zapewne w przekonaniu, że to każdy wie.

I słusznie. Podobnie jak każdy czytelnik gazet wie o wszystkich pozostałych wyliczonych wyżej rewelacjach dotyczących Kosińskiego. Zamiast wyników, niechby nawet bardzo subiektywnego researchu, zaserwował nam Głowacki obiegową, gazetową wiedzę na temat swojego bohatera.

Ale może przecież nie chodzi o Kosińskiego, może jego postać to tylko pretekst do napisania powieści o czymś zupełnie innym. O czym? O samym autorze? O Nowym Jorku jako metaforze młyna bożego mielącego talenty, o Nowym Jorku jako metaforze świata w ogóle, o wyuzdaniu (chyba dla dzieci), o niemożności porozumienia między nami Słowianami, a nimi – zdegenerowanymi ludźmi Zachodu, o niemożności oddania na papierze sylwetki bohatera (czy to nie byłaby kapitulacja)? Można taką listę domysłów ciągnąć długo. Banalna prawda jest taka: to książka o niczym.

O Głowackim często pisze się z intencją pomniejszenia znaczenia jego twórczości: pisarz felietonowy. Oddajmy mu więc sprawiedliwość, używając szacownie kojarzącego się terminu historyczno-literackiego: gawęda kawiarniana (barowa?). Jednak treść wystarczająca na taką gawędę nie uniesie powieści.

Jaka jest ostatnia książka Janusza Głowackiego, taka jest rzeczywistość polskiej powieści. Brak researchu, pomysłu (oczywiście zawsze można odpowiedzieć wykrętnie i postmodernistycznie, że pomysłem jest brak pomysłu), dziury zapychane przypadkowymi historyjkami (wątek czeczeński niemający związku z niczym innym w książce ani poza książką, ani w ogóle gdziekolwiek), czyli ponowoczesna powieść śmietnik w stylu Olgi Tokarczuk. Albo w jakimś innym stylu. A wszystkie te style łączą: brak odwagi oraz niechęć do poważnej pracy badawczej, analitycznej, słowem – umysłowej.

Brak odwagi należy skomentować. Chodzi o odwagę artystyczną, czyli instynkt przełamywania czytelniczych przyzwyczajeń i przeświadczenie pisarza, że to czytelnik powinien iść za nim, a nie on za czytelnikiem. Ale przede wszystkim myślę tutaj o odwadze cywilnej w jej najtrudniejszej odmianie: środowiskowo-towarzyskiej. W dalszym ciągu używam ostatniego utworu Janusza Głowackiego do ilustrowania przykładami różnych tez. Otóż: kogo obchodzi historia romansu Kosińskiego i anonimowej Rosjanki, któremu poświęcone jest pół książki. Wydawałoby się, że czytelnik oczekuje raczej na historię prawdziwego romansu czy lepiej może powiedzieć – związku Kosińskiego ze znaną polską artystką. Fakt istnienia takiego związku nie jest mroczną tajemnicą, która wychynęła nagle z nowojorskiego podziemia, lecz rzeczą wiadomą wszystkim. Jednak zainteresowana stwierdziła w pewnym wywiadzie, że na pisanie o tym jest jeszcze za wcześnie. Być może powiedziała to również Głowackiemu, który jej zastrzeżenia, najwidoczniej, uszanował. Jest to piękny, pełen grzeczności ludzki gest. Ale grzeczność i układność to nie są cechy najbardziej pożądane w zawodzie pisarza. Kilkadziesiąt lat temu pisał o tym Artur Sandauer, odnosząc swoje uwagi również do zawodu krytyka.

„Sindbad powraca do domu” Sandora Maraiego o pisarzu Gyuli Krúdym to przykład powieści biograficznej (chociaż opowiadającej tylko o ostatnim dniu życia bohatera), składającej hołd ulubionemu pisarzowi. Ale może Kosiński to nie był ulubiony pisarz, postać, przyjaciel Głowackiego, który nie chciał mu składać żadnego hołdu. O co mu więc chodziło, gdy przystępował do pisania powieści albo gdy ją kończył i przygotowywał do wydania? To z lektury nie wynika.

Nie przypadkiem przywołałem jako pozytywny przykład powieść węgierską, która ma się znakomicie. Wybitnymi następcami Maraiego są Imre Kertész, Laszlo Krasznahorkai, Peter Esterhazy czy György Spiró, który zajął się tym, czym zajmowali się polscy historycy, ale nigdy żaden polski pisarz, tj. towiańczykami. W polskiej powieści dzisiaj standardem jest poetyka i zawartość myślowa „Good night, Dżerzi”, ale i u nas są wyjątkowi, wielkoformatowi powieściopisarze. Właśnie ukazało się kolejne wydanie (tym razem w WAB) „Rien ne va plus” Andrzeja Barta, czyli fantastycznego (w znaczeniu dosłownym i przenośnym) fresku z ostatnich dwóch wieków historii Polski, którego przesłanie od chwili debiutu na rynku przed 30 laty wciąż odczytujemy, mając dzięki temu stałe zajęcie czytelnicze – równie przyjemne, co pożyteczne. Mówiąc o poważnych powieściopisarzach, nie sposób też nie wymienić Eustachego Rylskiego, pisarza, trochę podobnie jak Bart, na pozór docenianego, ale bardziej deklaratywnie niż w rzeczywistości. Oczywiście, można by jeszcze znaleźć kogoś, kto nie używa matrycy tak wzorcowo wykorzystanej w „Good night, Dżerzi”.

Nie chodzi mi tu jednak o wystawianie cenzurek mniej lub bardziej popularnym pisarzom, lecz o wskazanie zjawiska groźnego, bo infantylizującego i zanudzającego czytelników oraz oszukującego ich, że mają do czynienia z literaturą. Nie chodzi też o wyrzucenie z siebie inwektyw: ten leniwy, tamten beztalencie, lecz o zastanowienie się, z jakiego klimatu umysłowego bierze się ta literaturka (termin Anny Nasiłowskiej), ta bezczelna, bo wspierana przez wielu krytyków, dominacja bylejakości w polskim powieściopisarstwie

Bo nikomu się nie chce ich pisać. Ale produkcja wydawnicza widoczna w księgarniach jest przecież ilościowo całkiem imponująca. Co więc czytelnicy dostają zamiast powieści? To właśnie zobaczymy, analizując „Good night, Dżerzi”. Ściślej mówiąc, jest całkiem sporo literatów chętnie zabierających się do powieści, tyle że nie chce im się pracować. Są przekonani albo udają wiarę, że powieść zawsze powstaje wyłącznie z głowy autora.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Literatura
Jakub Małecki ujawnia szczegóły nowej powieści – „Fabuła wynika z intymności”
Literatura
Ernest Hemingway zabawny i dowcipny. Jest nowy przekład
Literatura
Zwycięzcy 18. Nagrody Literackiej Warszawy
Literatura
O tym jak redemptorysta pomógł Wydawnictwu Czarne, swoich i Andrzeja Stasiuka książkach mówi Monika Sznajderman
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Literatura
Elektryczna sonda Zimbardo na mózgu Williama Szekspira