Kiran, chłopak dorastający w rodzinie indyjskich imigrantów w Ohio, odstaje od rówieśników tak bardzo, że bliżej mu do mitycznego boga Kryszny niż do nich.
Po pierwsze, zamiast cheeseburgerów jada na lunch przygotowane przez mamę placki i curry, na widok których jego koledzy reagują obrzydzeniem. Po drugie, uwielbia lekcje baletu i laleczki w różowych kapeluszach. Po trzecie, ma pociąg do chłopców. A już samo indyjskie pochodzenie wystarczyłoby, żeby zrobić z niego kozła ofiarnego. Jak każdy nietypowy amerykański chłopiec – nie wyłączając prezydenta Obamy, który niedawno zwierzał się dzieciom, że dostawał w szkole regularny wycisk – znosił kpiny i złośliwości. Ale im częściej dowiaduje się, że jest inny i nieakceptowany, tym szybciej zdaje sobie sprawę ze swojej tożsamości i zaczyna jej bronić.
Rakesh Satyal napisał pogodną i dowcipną opowieść o dojrzewaniu w Ameryce – kraju, który deklaruje poszanowanie odmienności, ale na co dzień surowo ją tępi. Poczucie humoru debiutującego autora jest największą, jeśli nie jedyną, zaletą książki.
Satyal groteskowo pokazał indyjską diasporę – ludzi, którzy pokonali tysiące kilometrów po to, by trwać na straży swych kulinarno-religijnych tradycji i nosić swetry z wyprzedaży. Portretuje ich jako liczących każdy grosz ciułaczy, nerwowo trzymających się starych przyzwyczajeń. Żartuje z wyrozumiałością, ale trafnie. Dostaje się też białym Amerykanom: hipokrytom hołdującym fałszywej poprawności, zawsze chętnym zrobić komuś przykrość.
Satyal wpisał losy hinduskiego chłopaka w znany schemat – Kiran dojrzewa między szkolnymi korytarzami, stołówką i boiskiem, jak wcześniej dzieciaki z „Beverly Hills 90210" i sagi „Zmierzch". Triumf młodego indywidualisty ma miejsce podczas dorocznego konkursu talentów.