Finał pierwszego tomu był obszernym trenem dedykowanym pierwszej żonie: bolesnym rachunkiem sumienia dokonanym po śmierci zbyt późno docenionej miłości. Tom drugi sam autor nazywa zapiskami neurastenika.
Na 824 stronach, które nie mają tej klasy, co korespondencja z Lemem, opisuje kolejne odsłony depresji emigranta, podlewane mocno whisky, która zachwyca ("To lepsze niż "Śmierć w Wenecji" Viscontiego według Manna"), ale i szkodzi ("Na trzeci dzień szkodzi jeszcze bardziej"). Bywało, że zatruł się czymś "co miało być marihuaną". Jednak głównym narkotykiem są kobiety.
Pisze: "O jakim wyzwoleniu one mówią, kiedy w najważniejszym są mistrzami i panami. Odkąd nie można kupować ich na targu i trzymać w haremie, wszystko stracone. To one decydują, nie my. Możemy je tylko uwodzić, to znaczy żebrać. One wybierają dzień, noc i godzinę, one mogą się zgodzić albo nie".
Ujawnia męski szowinizm, notując największy paradoks związków z przedstawicielkami płci pięknej: wątpi w ich intelekt: "A że przeważnie są głupie, uwodzenie polega na popisie (naszym) głupoty (...) Najchętniej zadają się one z ładnymi miernotami. (...) Nie odczuwają wtedy swojej niższości (umysłowej)".
A jednak portretowane anonimowo panie – Polki, Francuzki, a nawet Azjatka!, w końcu przekonują Mrożka do siebie: "Nie mogę żyć bez kobiet. To znaczy życie bez nich jest nędzne. Przy tym nie mam na myśli tylko leżenia z nimi w łóżku (choć to przede wszystkim)".