Reklama

Tysiąc niespokojnych miast

Ściślej, sto jedenaście, ?przy czym jedno odwiedzone ?tylko w marzeniach, a kilka to metropolie, więc alchemiczna liczba trochę naciągana. By sięgnąć po najbardziej chyba zużytą dziennikarską frazę, „jedno jest pewne": gdzie zawędruje Jurko Andruchowycz, nie będzie spokoju.

Publikacja: 11.04.2014 18:26

Być może Jurij Andruchowycz powinien umieścić na swojej wizytówce frazę „w podróży”? Na zdjęciu – we

Być może Jurij Andruchowycz powinien umieścić na swojej wizytówce frazę „w podróży”? Na zdjęciu – we Wrocławiu

Foto: Plus Minus, Grzegorz Hawałej GH Grzegorz Hawałej

Wagabunda, włóczęga, wagant, goliard, hołysz – albo nie, inaczej: stypendysta, poeta, wykładowca, pisarz i ambasador kultury Jurij Andruchowycz spisał wspomnienia z podróży. Wspomnienia? Raczej skojarzenia, wizje, romanse, spory i epitafia. Można to było oczywiście robić w porządku chronologicznym, od mijanych w drodze na poligon Czerniowców (1983) po metaliczny, mechaniczny i muzyczny Berlin (2009) – ale skoro i tak nie opuszcza nas marzenie o uporządkowaniu kipiącego świata w encyklopediach, a jednym z ostatnich niezakwestionowanych przez postmodernistów porządków jest alfabet (nie ma co się dziwić, w końcu kto jak kto, ale oni zarabiają na życie przede wszystkim pisaniem) – równie dobrze, a nawet lepiej, opisać świat od Aarau po Zurych (zarówno sam autor, jak i jego polscy czytelnicy nie mogą przeboleć w tym itinerarium braku Żółkwi).

Opisać świat, czy to nie przesada? Autorzy wypisków i przypisów wyniosą oczywiście z tęgiego tomu tuziny faktów. Historyk literatury zdoła, fiszkując „Leksykon...", zrekonstruować dzieje całej generacji i kilku formacji ukraińskich autorów, którzy zaczynali na peryferiach gnijącego imperium od figli, rocka i grupy „Bu-Ba-Bu", by po ćwierć wieku nazwać siebie, doświadczenia wybijającego się na niepodległość kraju, doczekać się uczniów i kontestatorów.

Socjolog literatury będzie o krok bliżej zrozumienia fenomenu poetyckich festiwali i tourneés, stypendiów, wieczorów i sympozjów. Niespieszny wędrowiec zacieniuje ołówkiem nazwy kilku barów, nalewek i zamków na wzgórzu, lecz przecież wiedząc: to przewodnik po czułych wspomnieniach autora, a miasta były tylko tłem i lokalizacją klaustrofobicznych pokojów, obitych pluszem sal, rozmów istotnych i brzydkich wagonów metra.

To jest książka trochę nierówna, ba, trochę plotkarska, bardzo wyraźnie pisana „dla znajomych", przepełniona porozumiewawczymi mrugnięciami autora do kilkorga szczególnie bliskich czytelników i wydawców. Takie posunięcie grozi pomieszaniem różnych „obiegów" słowa i doświadczając go, czujemy się nie tyle jak osobnik myszkujący po zbiorze cudzych listów, ile jak gość katowany najpopularniejszymi w cieniu meblościanki narzędziami tortur, czyli albumikiem ze zdjęciami z Tunezji i nagraniem ze ślubu. Czy autor tak naprawdę opowiada nam swój Belgrad – zastanawiamy się – swoje Den-?ver i Igławę, czy oszczędza na kartkach pocztowych do znajomych wykładowczyń, czy wraz z kolejnym plikiem śle uśmiech parze przyjaciół?

Niech jednak mają puszczane do siebie co i raz oko M. i A., passons. Bo „Leksykon..." pozostaje, nawet przy tej kokieteryjnej trochę prywacie, książką znakomitą. Musującym opisem wielości form i stworzeń. Kipielą. Owszem, można powiedzieć, że „tak było u Andruchowycza zawsze", i rzeczywiście, w „Rekreacjach" czy „Moskowiadzie", w lwowskich esejach i pierwszych wierszach najbardziej lubiłem – prócz humoru, drwiny, bezceremonialności godnej młodego Mozarta, realizmu, uważności i radosnego („majakowskiego z ducha" – chciałoby się powiedzieć z czystej przekory) antysowietyzmu – właśnie te korowody postaci, te menażerie zwierząt fantastycznych, tę radość nazywania, uciechę ręki nieśmiertelnej. W „Leksykonie..." Andruchowycz powtarza taką paradę, autoparodystycznie, bodaj raz, ukazując nam nowojorską paletę „białych i czarnych, Mulatów i Kwarteronów, żółtych i Metysów, Hindusów, chasydów, Kreolów, Mongołów, WASP-ów, kurierów, gapiów,burżujów, futbolistów, jazzmanów, jazzfanów i dżinistów..." (i tak do końca strony) – ale też więcej nie musi. Zamknąwszy okładkę, wiemy: jest tu tego więcej, to paraduje przed nami sto jedenaście (czy coś koło tego) miast.

Reklama
Reklama

Ta zachowana już w średnim wieku zdolność do ukazywania nieogarnionego świata z energią, która zdoła zgalwanizować czytelnika w najbardziej melancholijnej księgarni, to coś więcej niż dyspozycja charakteru czy świadomie pielęgnowany styl: to nietuzinkowa, a zarazem elementarna, pochwała Stworzenia. Owszem, upieram się: mimo awanturniczych pozorów (w „Leksykonie..." spotkamy nader kompetentny opis marihuanowego „bad tripu", sznapsy tylko przelatują w drodze do przełyku, a romanse szeleszczą wprawdzie niedopowiedzeniem, ale opis przynajmniej jednej piękności, o oślepiająco rudych włosach i takichże pończochach, jest wystarczająco szczegółowy, by długo niepokoił większość mężczyzn, którzy mieli przyjemność nań trafić!) tym właśnie jest dzieło Andruchowycza.

Poważna krytyka literacka już od lat nie zabiera się do tego autora, nie odwoławszy się do Bergsona, nie zwróciwszy uwagi na „witalizm" tej prozy. Zostawiam Bergsona jego jezuickim komentatorom i rzucam na szalę Dunsa Szkota, doctora subtilis, z jego nieprzetłumaczalną „haeccesitas", czyli „jednostkowością", niepowtarzalnością każdego bytu, który realizuje się i spełnia w swoim istnieniu, nie dając się zgilotynować w klatce abstrakcji. A gdyby przyjąć, że pisarstwo Andruchowycza jest niczym innym, jak właśnie zainspirowanym tą filozofią gorączkowym (choć długodystansowym) spisywaniem niepowtarzalnych obrazów, chmur, fraz, wzgórz, miast, strzępów drutu kolczastego i rudych pukli?

Mógłbym, oczywiście, upierać się przy Dunsie Szkocie, czytywanym i przekładanym od Kijowa po Stanisławów. Ale może lepiej poddać partię, uznać, że sekret tego musowania świata kryć się musi raczej w genius loci, w mieście-żaglowcu, jedynym spośród stu jedenastu, przy którym poeta nie postawił daty, w zamian pisząc znaczące „zawsze" – i przywołać fragment traktującego o tym samym mieście poematu Adama Zagajewskiego?

Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał

zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć

szeptu każdego kamienia, spalonego przez

Reklama
Reklama

słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie

inaczej niż katedra. Jezuici chrzcili

rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,

rosły bez pamięci, a radość kryła się

wszędzie, w korytarzach ?i młynkach do

kawy, które obracały się same, w niebieskich

Reklama
Reklama

imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym

formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach

róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.

Dzwony biły i drżało powietrze, kornety

zakonnic jak szkunery płynęły pod

Reklama
Reklama

teatrem, świata było tak wiele, że musiał

bisować nieskończoną ilość razy,

publiczność szalała i nie chciała

opuszczać sali.

—współpraca Andrzej Konikiewicz

Wagabunda, włóczęga, wagant, goliard, hołysz – albo nie, inaczej: stypendysta, poeta, wykładowca, pisarz i ambasador kultury Jurij Andruchowycz spisał wspomnienia z podróży. Wspomnienia? Raczej skojarzenia, wizje, romanse, spory i epitafia. Można to było oczywiście robić w porządku chronologicznym, od mijanych w drodze na poligon Czerniowców (1983) po metaliczny, mechaniczny i muzyczny Berlin (2009) – ale skoro i tak nie opuszcza nas marzenie o uporządkowaniu kipiącego świata w encyklopediach, a jednym z ostatnich niezakwestionowanych przez postmodernistów porządków jest alfabet (nie ma co się dziwić, w końcu kto jak kto, ale oni zarabiają na życie przede wszystkim pisaniem) – równie dobrze, a nawet lepiej, opisać świat od Aarau po Zurych (zarówno sam autor, jak i jego polscy czytelnicy nie mogą przeboleć w tym itinerarium braku Żółkwi).

Pozostało jeszcze 87% artykułu
Reklama
Literatura
Jedyna taka trylogia o Polsce XX w.
Literatura
Kalka z języka niemieckiego w komiksie o Kaczorze Donaldzie zirytowała polskich fanów
Literatura
Neapol widziany od kulis: nie tylko Ferrante, Saviano i Maradona
Literatura
Wybitna poetka Urszula Kozioł nie żyje. Napisała: „przemija życie jak noc: w okamgnieniu.”
Materiał Promocyjny
Bieszczady to region, który wciąż zachowuje aurę dzikości i tajemniczości
Literatura
Dług za buty do koszykówki. O latach 90. i transformacji bez nostalgii
Materiał Promocyjny
Jak sfinansować rozwój w branży rolno-spożywczej?
Reklama
Reklama