Ważne są dwie rzeczy. Reklamówka musi bawić, ale jednocześnie powinna zaintrygować. Żadna firma nie zapłaci za reklamę swojego produktu, o ile po jej obejrzeniu ludzie nie poczują do niego pewnej sympatii. Wielu wierzy, iż reklamówka sprawia, że ludzie kupują zachwalany produkt. Ja w to nie wierzę. Uważam, że chodzi o wytworzenie przyjaznego stosunku, o pewną dobrą wolę, która sprawi, że gdy widzimy ten produkt w sklepie, to o wiele bardziej chcemy mu się bliżej przyjrzeć, by ocenić jego przydatność w naszym domu. Sądzę więc, że gdy potrafi się zaintrygować ludzi produktem, a przy okazji ich rozbawić, tak, by mieli do niego przyjazny stosunek, to znaczy, że ktoś dobrze wykonał swoją pracę.
Moim największym atutem jest postrzeganie i zrozumienie, dlaczego ludzie robią pewne rzeczy
Ale czy humor nie może czasami zaszkodzić reklamie produktu, bo ktoś źle go odczyta?
Każdy żart ma w sobie coś z krytyki. Trzeba bardzo uważać z tym, jak używa się humoru, by nie pracował on na niekorzyść produktu. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że zamawiający reklamówkę traktuje swój produkt o wiele bardziej poważnie niż widz przed telewizorem i to może być spory problem. Jeśli ktoś produkuje szczotki do czyszczenia ubikacji, to jego cała kariera, raty, jakie płaci, edukacja dzieci, dosłownie wszystko zależy od kolejnej, cholernej sprzedanej szczotki. Dlatego trzeba umieć wytłumaczyć takiemu klientowi, że temat reklamy nie może być traktowany z większą powagą niż ta, z jaką odbierze ją widz.
Co pan zmienił w scenariuszu reklamówki polskiego banku?
Absolutnie nic.
Przepraszam, ale nie wierzę.
Postanowiłem nakręcić tę reklamówkę, bo mnie ubawiła i zaoferowano mi dobre pieniądze. Uznałem, że pomysł jest bardzo mądry. Bo to nie jest typowy film reklamowy. To, co w nim gram, dzieje się chwilę przed rozpoczęciem zdjęć. Wcześniej czegoś takiego nie robiłem. W scenariuszu była jedna linijka, która moim zdaniem nie pasowała do mnie, więc zasugerowałem, by ją zmienić. Wiedziałem, jakiego tekstu potrzebuję, zwróciłem się więc do polskiej ekipy z własną sugestią. A oni wymyślili odpowiednie zdanie, które mi tam pasowało. Reklamówka jest jak film fabularny, musi zbudować swój nastrój.
Jego życie zapowiadało się jako nudne i sztywne. Ojciec marzył, że urodzony w 1939 r. syn zostanie zacnym prawnikiem. Rzeczywiście, John Cleese skończył prawo na uniwersytecie w Cambridge. Jednak nie miał zamiaru poświęcać się urzędniczej lub adwokackiej karierze. Obserwując Anglię lat 60., miał dosyć zadęcia, obyczajowego sztywniactwa. Widział tylko jeden sposób na rozbrojenie napuszonej atmosfery, pełnej sfer tabu. Śmiech ze wszystkiego. A zwłaszcza z anachronicznego systemu wartości, któremu hołdowała stara Anglia.
5 października 1969 r. Cleese wraz z pięcioma kolegami: Grahamem Chapmanem, Erikiem Idle’em, Michaelem Palinem, Terrym Jonesem i Amerykaninem Terrym Gilliamem otworzyli nowy rozdział w historii satyry. Na antenie BBC pojawił się komediowy show zatytułowany „Latający cyrk Monty Pythona”. W serii skeczów Pythonowie wyśmiewali absurdy codzienności, głupotę państwowych instytucji. Kpili z poprawności politycznej. Jednak ostry, surrealistyczny dowcip łączyli z artystyczną finezją. Tak wyrafinowane, a zarazem nieuznające świętości poczucie humoru było zupełną nowością.
Ostatni odcinek programu wyemitowano w 1974 r. Drogi Pythonów stopniowo się rozeszły. Cleese był później m.in. gwiazdą serialu „Hotel Zacisze” i znakomitej komedii „Rybka zwana Wandą”. Niedawno wystąpił w reklamówce jednego z polskich banków