W Polsce Witold Lutosławski należy do klasyków. A tych, jak wiadomo, każdy ceni, lecz rzadko ma ochotę na kontakt z ich dziełami. W lutym przyszłego roku minie 15 lat od śmierci kompozytora, wystarczająco dużo, by jego muzyka nabrała szlachetnej patyny. Grozi więc jej to, że definitywnie zostanie odłożona na półkę.
Świat jednak nie zapomniał o polskim twórcy, skoro EMI zdecydowała się na wydanie trzypłytowego albumu, na dodatek w serii prezentującej także dorobek Haydna, Beethovena czy Mozarta. Nie znajdziemy tu najsłynniejszych utworów Lutosławskiego powstałych w ostatnim okresie jego życia, gdy najlepsze orkiestry Europy czy Ameryki niecierpliwie czekały na jego nowe dzieła. Album EMI proponuje raczej pogłębienie wiedzy o polskim kompozytorze.
Witold Lutosławski urodził się w 1913 r., ale dla wielu jako wybitny kompozytor objawił się dopiero w drugiej połowie lat 50. poprzedniego stulecia. Dołączył wówczas do grona najbardziej odważnych twórców awangardy, której założenia wykorzystał następnie do tworzenia własnej, bardzo oryginalnej muzyki. Dzięki tym trzem płytom możemy sobie też przypomnieć, co było wcześniej.
Album wydobywa z zapomnienia prawdziwe rarytasy – utwory Lutosławskiego, które dawno zniknęły z polskich sal koncertowych. Możemy zatem poznać studenckie, a ukończone w 1939 r., „Wariacje symfoniczne”, o których profesor kompozytora Witold Maliszewski powiedział, że to „brzydka muzyka”. Jest też rozpoczęta w czasie wojny I symfonia oraz inspirowany polskim folklorem koncert na orkiestrę z 1954 r., jedna z nielicznych kompozycji powstałych w okresie stalinizmu, kiedy Lutosławski został skreślony z listy twórców akceptowanych przez peerelowską władzę.
W trzypłytowym zestawie dominują jednak utwory z lat 60., a więc z okresu intensywnych poszukiwań własnej drogi: „Gry weneckie”, „Livre pour orchestre”, „Mi-parti”, „Paroles tisses”, II symfonia. Te tytuły zajmują ważne miejsce we wszelkich omówieniach dorobku kompozytora, ale nie mamy właściwie okazji, by większości z nich posłuchać dziś na żywo.