Czy współczesna publiczność jest w stanie poddać się urokowi romantycznej bajki z morałem przypominającym, że człowiek powinien mieć szansę naprawienia życiowych błędów?
Berlińska prapremiera „Wolnego strzelca” w czerwcu 1821 roku została przyjęta entuzjastycznie, sukces był nieprawdopodobny. Ta opera wręcz wyszła na ulice, pojawiło się piwo Freischütz, bibeloty, czy jakbyśmy powiedzieli dzisiaj – gadżety, a katarynki grały najpopularniejsze melodie, zwłaszcza piosenkę o panieńskim wianku.
Dzieło Webera szybko zaczęło też triumfalny marsz po Europie, wzbudzając zachwyt nie tylko zwykłej publiczności, ale i najwybitniejszych twórców. „Zuch! Co za diabelny zuch” – zakrzyknął ponoć Beethoven przestudiowawszy partyturę „Wolnego strzelca”. A Chopin zachwycał się „dziwną romantycznością” tej opery, którą Warszawa poznała już w 1826 roku.
„Wolny strzelec” idealnie utrafił w nastroje Europy po bataliach napoleońskich budzącej się do romantycznego życia. Ta opera o nadprzyrodzonych zjawiskach i ludzkich ułomnościach w mistrzowski sposób łączy dwa światy: wiejsko-sielski i fantastyczny. Weber w doskonały sposób oddaje odmienny charakter scen dziejących się w gospodzie przy szklaneczce wina i w czarnej jaskini, dokąd główny bohater dotarł na spotkanie z czartem, by zdobyć od niego kulę gwarantującą mu zwycięstwo w turnieju strzeleckim i rękę ukochanej Agaty. W scenach realnych sięgnął po proste ludowe melodie, w epizodach diabelskich zastosował nowatorskie w jego czasach barwy orkiestry (koloryt instrumentów drewnianych).
Jak jednak dziś pokazać to dzieło? Z „Wolnym strzelcem” mają kłopot nawet Niemcy, choć to ich narodowe dzieło. Próbują uwspółcześnić, obedrzeć z historycznego kostiumu. Opera Webera pozostaje jednak dzieckiem romantyzmu, odbiciem przekonania, że życiem człowieka kierują nie tylko racjonalne działania, ale także uczucia, a zwłaszcza pokusy, którym ulega.