Lody to symboliczne dziecięce marzenie. Te nasze wspomnienia są dość jednolite i niekoniecznie… dobre.
Dzisiejsze 30-latki i starsi rodacy pytani o lodowe rarytasy z PRL najczęściej wspominają bambino. Była to najpopularniejsza letnia marka w najweselszym baraku Układu Warszawskiego. Polacy mogli się nią rozkoszować od początku lat 60., gdy kupiliśmy maszyny od Duńczyków.
Już ten fakt pokazuje specyfikę i dynamikę ówczesnej oferty spożywczej. W gospodarce socjalistycznej wiele państwowych zakładów produkowało ten sam przysmak o uroczej nazwie pochodzącej od włoskiego słowa oznaczającego "dziecko". W zależności od wytwórcy lody miały nieco inny smak i różne opakowania. Oferowano, czy raczej "rzucano", wówczas: kawowe, śmietankowe, owocowe oraz mieszane. Najczęściej, przynajmniej w Krakowie, można było dostać kawowe, zaś ku memu żalowi, najrzadziej o smaku owocowym.
Wtórne zastosowanie patyczka
Lody Bambino miały i mają do dziś formę wydłużonego mydła na drewnianym patyku. Wariant bezpatyczkowy nosił nazwę Calypso. Lody należało zajadać dość szybko, najlepiej gryząc. Lodowy "kręgosłup" miał po zjedzeniu, w czasach, gdy wszystko mogło się przydać, różne zastosowanie. Jak pisze Bartek Koziczyński w "333 pop-kulturowych rzeczach… PRL", patyczek "znajdował wtórne zastosowanie w domowej profilaktyce zdrowotnej". Chodzi o sposobność zbadania stanu gardła, zwłaszcza małego konsumenta.
Pingwiny i papier pakowy
Lody były dystrybuowane przez legendarnych lodziarzy zapamiętanych szczególnie z plaż. Na internetowym forum ktoś wspomina wołanie reklamowe jednego z nich: "Looooody Calypso na śmietanie, kto poliże temu....".