Warszawska Opera Kameralna jest teatrem niewielkim, ale potrafi robić rzeczy naprawdę dużej miary. Premiera „Żywota rozpustnika" Igora Strawińskiego do takich właśnie należy, to jedna z najciekawszych inscenizacji sezonu, a opinię tę nietrudno uzasadnić.
Polski widz ma wreszcie okazję poznać niezwykle popularną XX-wieczną operę. Kto nie lubi zbytnio nowoczesnej muzyki, nie powinien się obawiać. Strawiński był kompozytorem rewolucyjnym, ale osiągnąwszy wiek dojrzały, bardzo się ustatkował. W ukończonym w 1951 r. „Żywocie rozpustnika" wzorował się na mistrzach baroku i Mozarcie. Nie brakuje tu atrakcyjnych melodii, są tradycyjne arie i duety, a przy tym ani przez moment nie mamy wrażenia, że całość jest anachroniczna.
„Żywot rozpustnika" to także zabawa literackimi konwencjami, kolejna opowieść o tym, jak szatan umie walczyć o naszą duszę, oferując za nią życie pełne doczesnych rozkoszy. I jest to również historyjka z pouczającym morałem, w jakich lubował się dawny teatr.
W oryginale akcja toczy się w XVIII-wiecznym Londynie, dokąd przybywa skromny młodzieniec Tom. Kuszony nieustannie przez tajemniczego Nicka (angielskie imię diabła) staje się rozpustnikiem. Czy jednak współczesny widz mógłby się oburzać jego zabawami w domach schadzek, małżeństwem z perwersyjną Babą-Turkiem i szastaniem pieniędzmi? Tak żyje dzisiaj większość idoli masowej widowni.
Przenosząc akcję „Żywota rozpustnika" do naszych czasów, reżyser Marek Weiss nie epatuje wyuzdaniem. Pokazuje współczesnego celebrytę, cały czas podglądanego przez telewizyjne kamery. Uciechy, którym się oddaje, tak naprawdę nie sprawiają mu przyjemności, on musi dostosować się do obowiązujących reguł życia.