Vedder, który przez kilkanaście poprzednich utworów przeszedł jak burza, a za chwilę wskoczy na wzmacniacz i zmiażdży mikrofon, teraz wydaje się kruchy. Wzruszający jak Jeff Bridges w nagrodzonej Oscarem roli muzyka country w "Szalonym sercu" – brodaty kowboj rocka, który nie chce być twardzielem, obnaża się. Mimo upływu lat może na scenie czuć się pewnie, jego bronią są szczerość i talent do opowiadania historii. Po pierwszych nutach "Daughter" przerwał, żeby powiedzieć: "To wspaniałe – siedzieć samotnie w pokoju z pustą kartką, pisać piosenkę, a potem, wiele kilometrów dalej, usłyszeć, jak inni śpiewają ją z tobą". W "Daughter" słów jest niewiele, ale wystarczą, by przejmująco narysować ponury dramat.
[srodtytul]Staromodny urok [/srodtytul]
Gdy Vedder śpiewał o cieniach przesuwających się w głowie młodej dziewczyny, gita-ry McCready'ego, Gossarda i Amenta brzmiały jak stłumione jęki i szloch. Gdy Cameron przywrócił utworowi perkusyjny puls, niepozornie, prawie niezauważalnie, rozległy się takty "The Wall", a polska publiczność powoli budziła się z hipnozy. Kolejne głosy dołączały do chóru i śpiewały refren Pink Floydów – jakby kilkadziesiąt tysięcy pogrążonych w mroku, rozproszonych postaci nagle odnalazło coś wspólnego. Spotkaliśmy się w jednej nucie, jednym wersie. Mieliśmy kilkanaście sekund, by wyobrazić sobie, że razem możemy przenosić góry. Na gigantycznym festiwalu, gdzie każdy wydeptuje własną ścieżkę, taki moment to cud.
Vedder przywołał tę samą magię, co Mike Patton przed rokiem – staromodny urok koncertu, który dzięki charyzmie lidera staje się zbiorowym uniesieniem. Ale wydobył też lęki, które tkwią w nim od dziesięciu lat. Zaraz po toaście i dowcipnym powitaniu łamaną polszczyzną powiedział: "Jest piękna noc i wyglądacie pięknie. Ale najważniejsze, żebyśmy byli bezpieczni. Dbajcie o siebie. Pod sceną jest już ciasno, a mamy jeszcze dużo wspaniałych piosenek". Veddera prześladuje wspomnienie ciał wyciąganych przez ochroniarzy podczas występu w Roskilde. Zginęło dziewięcioro fanów. W Gdyni na jego prośbę tłum się cofnął, ale to nie wystarczyło. Gdy podczas kolejnego utworu Vedder zobaczył ludzi unoszonych na rękach, zareagował ostro: – Dość tej gównianej zabawy w pływanie po oceanie. Poszalejecie przy innych kapelach. Obchodzi mnie wasze bezpieczeństwo i nie będę przepraszał.
[srodtytul]Śmiertelna gra[/srodtytul]
Część widowni się obruszyła jak postawione do pionu dzieci. Wielu uczestników Open'era to rówieśnicy Pearl Jamu. Po tym koncercie pobiegli tańczyć przy elektronicznych bitach Groove Armady i nie wiedzą nawet, że rock bywa śmiertelną grą. Może dziś zadaniem dojrzałych rockmanów jest przeprowadzanie dzieciaków suchą stopą przez szalone dwie godziny, tworzenie iluzji świata bez barier. Pearl Jam dopiero na finał ogniście zagrał triumfalną "Rockin' in the Free World" Neila Younga. Zespół, jak człowiek po przejściach, cieszy się i rozkwita, gdy już szczęśliwie dopłynie do brzegu. Muzycy przypomnieli: nie chwal dnia przed zachodem słońca. Gdy schodzili ze sceny, nad Gdynią wisiał srebrzysty księżyc.