Rozpoczął się Festiwal Oper Współczesnych, potrwa ponad dwa tygodnie. Jeszcze niedawno byłby u nas nie do pomyślenia. Nie zgodziłby się na niego żaden dyrektor, by nie puścić teatru z torbami, zresztą i tak nie miałby co pokazać, bo nikt nie wystawiał utworów współczesnych.
[wyimek][link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,545006.html]Zobacz galerię zdjęć[/link][/wyimek]
Od kilku lat Opera Wrocławska w każdym sezonie daje taką premierę. Nie chyłkiem, w sali prób przerobionej na widownię, lecz na normalnej scenie. Te inscenizacje pozostają w repertuarze, bo mają widzów. Uzbierało się ich tyle, że można zrobić festiwal z jednym gościnnym udziałem Opery Narodowej („Zagłada domu Usherów” Glassa).
Jest to wszakże współczesność bez szaleństw inscenizacyjnych i brzmieniowych. Wybiera się tytuły oczywiste, jak „Król Roger” Szymanowskiego, ale i zaprasza debiutantów, jak Prasqual. Jego „Esther” grana jest piąty sezon. Wrocław unika radykalnej awangardy, ale wprowadza widzów w rejony zaniedbane przez polski teatr.
Przykładem jest premiera inaugurująca festiwal. Zmarły w 1959 r. Bohuslav Martinu to wielka postać muzyki czeskiej. U nas ciągle nieobecny, bo do kompozytorów czeskich mamy stosunek lekceważący.