26-letni wokalista z Hawajów chwyta chwilę: jego piosenka „Grenade” jest właśnie numerem jeden na świecie. To drugi przebój Marsa po „The Way You Are”. Debiutancki album „Doo Wops & Hooligans” w Stanach miał premierę w październiku i poszybował na trzecie miejsce Billboardu.
Mars podbija listy pogodnymi piosenkami, przywraca popowi niewinność i spełnia marzenia fanek. Śpiewa o zauroczeniu („Jest taka piękna, powtarzam jej to codziennie”) i miłości bez granic („Dla ciebie złapałbym granat”), obiecuje bezkresne szczęście („Będę cię traktował jak księżniczkę”).
Jest reinkarnacją młodego Michaela Jacksona jeszcze sprzed premiery drapieżnego albumu „Bad”. Mars to urocze, anielskie wcielenie idola z subtelnie podkreślonym seksapilem. Nawet kiedy w funkowej „Runaway Baby” ostrzega: „Uciekaj, kochanie, nim rzucę na ciebie urok”, nie mówi poważnie. Gitary i rock’n’rollowy pęd nieco zaostrzają brzmienie, ale w lekkiej hawajskiej piosence „The Lazy Song” Bruno leży już rozleniwiony w łóżku, ogląda MTV i nie odbiera telefonów. A w kolejnej wzdycha do księżyca – ballada „Talking to the Moon” ma delikatny posmak klasycznego rhythm and bluesa. W „Liquor Store Ballad” Mars wyrusza z kumplem Damianem Marleyem do sklepu monopolowego, by w rytmie reggae zalać smutki. Wnioskując z refrenu, uleczyły go już dwa kieliszki, najwyraźniej sprawa nie była poważna.
W akustycznej „Count on Me” oferuje przyjacielskie wsparcie – łagodne falsetto działa kojąco. Przyspieszenie w „The Other Side” to zasługa Cee Lo Greena. Szkoda tylko, że piosenka przypomina jego dawne nagrania. Na pożegnanie Mars raz jeszcze sięga po magiczną różdżkę, by wyczarować idylliczną atmosferę – pulsujący delikatnie utwór opowiada o poszukiwaniu dziewczyny zagubionej gdzieś na ulicach Brooklynu.
Album jest barwną i bardzo atrakcyjną mieszanką różnych gatunków, wzorowym popowym kolażem. Miłym dla ucha, choć grzecznym i pozbawionym ryzyka. Mars udowadnia, że jest wszechstronnym wokalistą i do twarzy mu w każdym kostiumie. Jako chłopiec wcielał się w Elvisa i Jacksona, teraz doskonale odgrywa rolę popowego bożyszcza. I mało prawdopodobne, by kiedykolwiek z niej wyszedł.