Szymon Bywalec:
Białostocki konkurs był dla mnie bardzo ważny z powodów osobistych i zawodowych. W zawodzie dyrygenta niełatwo się przebić, zaistnieć na różnych estradach, założyć własną orkiestrę lub zostać szefem artystycznym zespołu już istniejącego, czy wreszcie otrzymywać propozycje współpracy z ciekawymi zespołami jako dyrygent gościnny. Nie byłem pewny, czy będę mógł, wykonując tę profesję, zaistnieć w muzycznym świecie, a co za tym idzie, wiązać z nią „na poważnie" swoją przyszłość. Udział w tym konkursie i fakt, że jury mnie doceniło, utwierdziły mnie w moim wyborze i, w rzeczy samej, ostatecznie spowodowały, że stałem się dyrygentem. Ukonstytuowałem się dzięki temu jako artysta, ale propozycje nie posypały się jak z rękawa, miałem ich na początku zaledwie kilka. W nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca poprowadziłem koncert z Podlaską Orkiestrą Symfoniczną. Konkurs spowodował też, że moje nazwisko zostało zauważone i zaistniałem w środowisku, ale potem przez pewien okres niewiele się działo. Nie zżymam się o to – potrzeba czasu, by kariera w tej dziedzinie odpowiednio się rozwinęła. Nie tak, jak w muzyce popularnej, w której gwiazdy pojawiają się nagle, świecą bardzo jasnym światłem i równie nagle znikają. W moim środowisku – i myślę, że także w świecie teatru – jeśli artysta zaistniał, a ma coś ważnego i osobistego do zakomunikowania i jednocześnie stale się rozwija, dostaje z czasem kolejne, coraz bardziej ciekawe i znaczące propozycje. To uczciwe. Ważne, by stale się doskonalić.
Pamiętam każdą minutę z mojego pierwszego w życiu konkursu dyrygenckiego. Trzynaście lat temu, w drugim etapie białostockiego konkursu, wylosowałem drugą symfonię Johannesa Brahmsa oraz III koncert fortepianowy Ludwiga van Beethovena. Jestem pewien, że to właśnie utwór Brahmsa przyniósł mi nagrodę. To były niezapomniane chwile.
Konkursy tego typu są potrzebne. Znam wprawdzie kolegów po fachu, którzy nie brali w nich udziału albo czynili to sporadycznie, a mimo to są wziętymi dyrygentami. Wydaje mi się jednak, że jeśli chcemy wypłynąć na szersze wody, pokazać się na różnych estradach, to konkursy są niezbędne. Poza tym dają młodym dyrygentom możliwość kontaktu z różnymi orkiestrami, a studenci klas dyrygentury akademii muzycznych w toku nauki nie mają ku temu wielu okazji. W tym zawodzie każdy taki kontakt jest bardzo ważny. Ubolewam, że tak mało jest w Polsce kursów dla dyrygentów. Owszem, jest to przedsięwzięcie ogromnie kosztowne, trzeba wszak opłacić dużą orkiestrę, ale niezbędne dla właściwego wykształcenia i rozwoju młodych dyrygentów.
Udział w zagranicznym kursie wymaga wpłaty minimum 1000 euro wpisowego. W czasie, kiedy ja startowałem w konkursach, było nam bardzo trudno rywalizować z kolegami zagranicznymi, którzy często uczestniczyli w wielu takich kursach na całym świecie (bariera finansowa nie była dla nich tak olbrzymia jak dla nas), a także w kursach organizowanych przez ich macierzyste uczelnie lub ministerstwa kultury. Konserwatorium paryskie ma orkiestrę utrzymywaną m.in. po to, by kształcić dyrygentów, podobnie jest w St. Petersburgu.
Dopóki u nas nie pojawi się mądry system kształcenia, zapewniający młodym dyrygentom dostęp do orkiestry, to nadal będziemy odstawać od lepiej przygotowanych w tej materii artystów zagranicznych. Boli mnie to tym bardziej, że od niedawna sam jestem pedagogiem. W katowickiej Akademii Muzycznej prowadzę klasę dyrygentury od dwóch lat i borykam się z tym samym problemem, który ograniczał mnie, gdy sam się uczyłem.