Jacek Kaczmarski Powrót barda

30 lat temu piosenki Kaczmarskiego sięgały szczytu popularności. Zaraz po roku 1989 zapomniano o nim

Aktualizacja: 22.03.2012 08:52 Publikacja: 22.03.2012 08:36

Jacek Kaczmarski w 1990 roku

Jacek Kaczmarski w 1990 roku

Foto: Fotorzepa, Anna Pietuszko Anna Pietuszko

22 marca 2012 Jacek Kaczmarski (zm. 2004) skończyłby 55 lat.


Tekst z tygodnika Uważam Rze

Wydawałoby się, że Polska po roku 1989 powinna stać otworem przed tak wybitnym artystą jak Jacek Kaczmarski. Powinna o niego zabiegać i stwarzać inkubatoryjne warunki, by taki gigant skoncentrował się wyłącznie na twórczości dla nas i dla wieczności. Stało się jednak inaczej.

Julian Tuwim, gdy powrócił w 1946 r., został uznany za poetę państwowego. Ówczesne komunistyczne władze chuchały na niego i dmuchały. Podarowano mu nawet willę w Aninie, by mógł sobie spokojnie egzystować.  III RP była bardzo oszczędna w fetowaniu Jacka Kaczmarskiego. Paradoksem jest to, że odznaczony został w 2000 r. przez prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za zasługi dla Socjaslistycznego Związku Studentów Polskich (sic!).  Prezydent RP Lech Wałęsa nie zdobył się na to, by uhonorować  barda „Solidarności” za zasługi dla Polski. A ojczyzna miała wobec niego dług za to, że „dodawał pieśnią sił” w czasach przełomu oraz w mrocznych latach stanu wojennego i promował „naszą sprawę” przez wiele lat na Zachodzie.

Odwrót barda

Telewizja publiczna zarejestrowała bodajże jeden jego koncert. Na festiwalu opolskim nie znalazła się formuła, do której by pasował, a przecież jakże porywające było wykonanie w 1981 r. „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”. W rozgłośniach radiowych pojawiły się od razu próby sformatowania repertuaru i wartościowe piosenki „z tekstem” znalazły się poza targetem. Do dziś króluje anglosaski bełkocik albo rodzime bredzenie.

Firma płytowa Pomaton, która w zasadzie powstała po to, by wydawać płyty Jacka, robiła, co mogła, żeby propagować jego repertuar, ale także była bezsilna wobec nikłego zainteresowania środków przekazu jego muzyką. Internetu wtedy nie było (informacja dla tych, którzy sądzą, że był zawsze). Oczywiście, można powiedzieć, że nikt nikomu nie każe być artystą i każdy, wybierając taką drogę, ryzykuje na własne konto. Jednak ktoś taki jak Jacek Kaczmarski zjawia się raz na stulecie. Nie zauważyć tego to dopiero jest sztuka.

W 1996 r. Jacek Kaczmarski wyemigrował do Perth w Australii. W wywiadach opowiadał, że to było spełnienie marzeń o pięknym życiu i chęć znalezienia azylu, by tworzyć w oderwaniu od „brudnej piany gazet”. Chciał też uporządkować swoje sprawy rodzinne, uciekając od zbyt „artystycznego” trybu życia. Czy to jednak była cała prawda? Czy może rzeczywistość, z którą się zetknął w Polsce, rozczarowała go na tyle, że próbował gdzie indziej szukać edenu.

Niestety, samoistnie ciśnie się porównanie losów Jacka do losu poetów w XIX w.  

Ta jego wcześniejsza emigracja wymuszona stanem wojennym była łatwa do zrozumienia, ale ta z lat 90. już mniej.

W 1997 r. natknąłem się na Jacka Kaczmarskiego na Marszałkowskiej, niedaleko Wspólnej. Przyjechał po rocznym pobycie w Australii. Byłem w Perth w 1995 r., więc mogłem się nawet trochę pomądrzyć na temat rekinów. Spytałem go, czy jest zadowolony z tak poważnej zmiany adresu? Najbardziej utkwiło mi w pamięci zdanie (cytat prawie dosłowny).

– Tam mam chociaż jakiś socjal, jakieś zabezpieczenie. Tutaj jakby mi ujebało rączkę i nie mógłbym grać, to kto by mi pomógł.

Jeszcze żałował, że jak składał papiery na pobyt w Australii, nie przyznał się do problemów z alkoholem, bo wtedy zajęliby się nim bardziej troskliwie. Obawiał się jednak, że taka informacja w papierach emigracyjnych może nie zrobić dobrego wrażenia na ludziach kwalifikujących nowych australijskich obywateli.

Jego niebywały potencjał twórczy trafił w Polsce lat 90. na wyjątkowy ugór. Po pierwszej bardzo udanej trasie w 1990 r. (ok. 30 koncertów), zagranej ze Zbyszkiem Łapińskim, bilety na późniejsze koncerty niepowtarzalnego tria – Gintrowski, Łapiński, Kaczmarski – nie sprzedawały się już tak dobrze. Grono oddanych fanów zaspokoiło swoją chęć obcowania z artystami, a brak promocji radiowo-telewizyjnej był powodem nikłego zainteresowania tzw. szerszej widowni, dla której Jacek śpiewający przez prawie całe lata 80. w zagłuszanej Wolnej Europie był często kimś prawie anonimowym.

Dochodziło także do sytuacji wręcz niebywałych. Fragment artykułu Wacława Krupińskiego 1999 r.: „Jacek wspomina, jak nie dopuszczono go na koncert »Solidarności«, jak zakazano im występu z programem »Wojna Postu z Karnawałem« w ’92 r. w Radomiu, jak w Częstochowie zakazano reklamowania tego koncertu. – Ludzie publiczni czy idole artystyczni, czy polityczni, po to są wynoszeni na rękach, by w odpowiednim czasie wszystko na nich zwalić i powiesić – symbolicznie lub dosłownie – mówi Jacek”.

Wiadomo, że poezja śpiewana nie jest tak łatwa do popularyzowania, a tym samym sprzedawania jak bezpłciowy pop, disco polo czy niewybredne kabarety. Nie ma sensu nad tym rozdzierać szat, tak było i będzie. Ogół potrzebuje propozycji na konkretnym poziomie i trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje. – Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu – jak zauważył Milan Kundera.

Jednak utwory Jacka to było coś więcej niż podśpiewywanie pod gitarę. To były pieśni, które porywały, dodawały wiary i otuchy  w latach, kiedy jeszcze nie runął mur. Zawsze też urzekały bogactwem języka.

Bard „Solidarności”?

Okrzyknięto go bardem „Solidarności”, ale to w zasadzie jakby „Solidarność” przyłączyła się do niego. Z „Obławą” święcił triumf w 1976 r. na Festiwalu Piosenki Studenckiej. „Mury” uważane za nieformalny hymn „Solidarności” też są z tego okresu twórczości. I wcale nie były napisane pod wpływem songu Lluisa Llacha jako pieśń rewolucyjna.



Raczej była to gorzka opowieść o poecie i rewolcie. Byłem uczestnikiem dyskusji w lipcu 1980 r. na warsztatach w Bolesławcu z udziałem autora i padały sugestie (bodajże ze strony Romana Kołakowskiego) czy Jacek nie powinien zmienić zakończenia „A mury rosły, rosły, rosły, łańcuch kołysał się u nóg”, żeby nie kończyć tej piosenki dekadencko. Lepszy miał być główny refren, bardziej zachęcający do czynu, czyli wyrywania murom zębów krat. Jacek grzecznie, ale stanowczo dał do zrozumienia, że ma być tak, jak napisał. Jego pojedynczy bunt wpasował się idealnie w atmosferę tamtych czasów. Okres „Solidarności” był czasem niezwykle uduchowionym. Nic dziwnego. Zstąpił wtedy Duch tej Ziemi wezwany przez Jana Pawła II. Żadne relacje nie są w stanie oddać podniosłości tamtych dni. Było poczucie, że uczestniczy się w czymś wielkim. Płomiennie wykonywane przez młodego poetę pieśni wprawiały tłumy w ekstazę.



W Polsce pookrągłostołowej mit „Solidarności” był niszczony i jest nadal niszczony. Wyznaczono bohaterów, którym należy być bezgranicznie wdzięcznym za obalenie  komuny, której de facto nigdy nie zadano klęski. W interesie różowego establishmentu było odwracanie uwagi społeczeństwa od najnowszej historii i niewygodnych pytań. „Wybierz przyszłość”, nie interesuj się, kto był kim. Czy w takiej sytuacji promowanie barda czegoś, o czym lepiej już zapomnieć, mieściło się w interesie władzy?



Poza tym wydźwięk utworów Jacka Kaczmarskiego nie bardzo był po linii rządzących w połowie lat 90. Takie tematy jak Katyń, 17 września, Powstanie Warszawskie, zsyłki, rozbiory, poruszano niechętnie. Cenzurę niby zlikwidowano, ale wajchowi czuwali.



Jacek z pewnością nie chciał być niczyją tubą propagandową. Był niezależnym, wybitnym poetą poruszającym tematy uniwersalne. Wbrew pozorom jego twórczość nie czerpała z aktualnej polityki. O „Sentymentalnej Pannie »S«” śpiewa wyłącznie jako wykonawca piosenki innego wybitnego J.K., czyli Jana Kelusa. Ludzie myślący niezależnie i niesterowalni żadnej władzy nie są potrzebni. A jeśli jeszcze wyrażają głębsze treści, to na wszelki wypadek lepiej trzymać ich na uboczu. A najlepiej niech jadą do Australii.

Powrót barda II

Najsmutniejsze jest to, że kiedy u Jacka zdiagnozowano raka przełyku, państwo polskie jako instytucja nie udzieliło mu żadnej pomocy. Były koncerty charytatywne na rzecz Jacka, powstała fundacja zbierająca pieniądze, włączali się w to nawet posłowie i ministrowie, ale państwo  pozostało zupełnie obojętne. Czy ministerstwa Zdrowia albo Kultury lub którakolwiek z kancelarii nie mogły wyasygnować żadnych środków, by zająć się kimś tak wybitnym?

Suplement osobisty

W marcu 1979 r., czekając za kulisami w nerwach na swój debiutancki występ na Jarmarku Piosenki w Rivierze, zapytałem stojącego tam chłopca, czy umie stroić gitarę. Spojrzał na mnie szczerze zdumiony, wręcz urażony, ale wziął instrument i trzymając go jakoś dziwacznie, nastroił.



Sukcesów wielkich w konkursie nie odniosłem, ale wybrałem się na koncert finałowy, żeby zobaczyć, jak ta kultura studencka działa. Wślizgnąłem się już  w trakcie koncertu i akurat chłopak, który mi nastroił gitarę, śpiewał”: „A my damy w banię, a my damy w szyję, człowiek z pawiem na kolanie dowie się, że żyje”.



Wycofałem się. Taki poziom mi zupełnie nie odpowiadał. Na szczęście niedługo potem w kinie Palladium zobaczyłem tego samego chłopca śpiewającego „Obławę” oraz „Mury” i poczułem tąpnięcie, magiczną energię. Doznałem olśnienia, a do tego spostrzegłem nagle przepaść pomiędzy tym przekazem a oficjalnymi mediami. Upłynęły lata, a przepaść jest identyczna. Lepka, odmóżdżająca papka – TAK. Prawdziwa sztuka – NIE. Czy nie można znaleźć pasma na propozycje z „wyższej półki”? Choćby w misyjnej telewizji publicznej? Można – po północy i też nie na wszystko. Dla dobra społeczeństwa. Po co prawdziwą sztuką mieszać ludziom w głowach?



Spuścizna Jacka Kaczmarskiego dorównuje swoją siłą wersom wieszczów. Zainteresowanie jego piosenkami jest ogromne, czy oficjele tego chcą, czy nie. Nie da się powstrzymać geniusza.



PS Dziękuję serdecznie Patrycji Kaczmarskiej za pomoc podczas pisania tego artykułu. Za jej zgodą cytuję fragment korespondencji.„(…) ja też planuję wyjazd z Polski po ukończeniu studiów… Wiele bym dała, żeby spojrzeć na Polskę ponownie, tymi oczami, jakimi patrzyłam niedługo po przyjeździe”.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

z czerwca 2011 roku

22 marca 2012 Jacek Kaczmarski (zm. 2004) skończyłby 55 lat.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"