22 marca 2012 Jacek Kaczmarski (zm. 2004) skończyłby 55 lat.
Wydawałoby się, że Polska po roku 1989 powinna stać otworem przed tak wybitnym artystą jak Jacek Kaczmarski. Powinna o niego zabiegać i stwarzać inkubatoryjne warunki, by taki gigant skoncentrował się wyłącznie na twórczości dla nas i dla wieczności. Stało się jednak inaczej.
Julian Tuwim, gdy powrócił w 1946 r., został uznany za poetę państwowego. Ówczesne komunistyczne władze chuchały na niego i dmuchały. Podarowano mu nawet willę w Aninie, by mógł sobie spokojnie egzystować. III RP była bardzo oszczędna w fetowaniu Jacka Kaczmarskiego. Paradoksem jest to, że odznaczony został w 2000 r. przez prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za zasługi dla Socjaslistycznego Związku Studentów Polskich (sic!). Prezydent RP Lech Wałęsa nie zdobył się na to, by uhonorować barda „Solidarności” za zasługi dla Polski. A ojczyzna miała wobec niego dług za to, że „dodawał pieśnią sił” w czasach przełomu oraz w mrocznych latach stanu wojennego i promował „naszą sprawę” przez wiele lat na Zachodzie.
Odwrót barda
Telewizja publiczna zarejestrowała bodajże jeden jego koncert. Na festiwalu opolskim nie znalazła się formuła, do której by pasował, a przecież jakże porywające było wykonanie w 1981 r. „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”. W rozgłośniach radiowych pojawiły się od razu próby sformatowania repertuaru i wartościowe piosenki „z tekstem” znalazły się poza targetem. Do dziś króluje anglosaski bełkocik albo rodzime bredzenie.
Firma płytowa Pomaton, która w zasadzie powstała po to, by wydawać płyty Jacka, robiła, co mogła, żeby propagować jego repertuar, ale także była bezsilna wobec nikłego zainteresowania środków przekazu jego muzyką. Internetu wtedy nie było (informacja dla tych, którzy sądzą, że był zawsze). Oczywiście, można powiedzieć, że nikt nikomu nie każe być artystą i każdy, wybierając taką drogę, ryzykuje na własne konto. Jednak ktoś taki jak Jacek Kaczmarski zjawia się raz na stulecie. Nie zauważyć tego to dopiero jest sztuka.
W 1996 r. Jacek Kaczmarski wyemigrował do Perth w Australii. W wywiadach opowiadał, że to było spełnienie marzeń o pięknym życiu i chęć znalezienia azylu, by tworzyć w oderwaniu od „brudnej piany gazet”. Chciał też uporządkować swoje sprawy rodzinne, uciekając od zbyt „artystycznego” trybu życia. Czy to jednak była cała prawda? Czy może rzeczywistość, z którą się zetknął w Polsce, rozczarowała go na tyle, że próbował gdzie indziej szukać edenu.
Niestety, samoistnie ciśnie się porównanie losów Jacka do losu poetów w XIX w.
Ta jego wcześniejsza emigracja wymuszona stanem wojennym była łatwa do zrozumienia, ale ta z lat 90. już mniej.
W 1997 r. natknąłem się na Jacka Kaczmarskiego na Marszałkowskiej, niedaleko Wspólnej. Przyjechał po rocznym pobycie w Australii. Byłem w Perth w 1995 r., więc mogłem się nawet trochę pomądrzyć na temat rekinów. Spytałem go, czy jest zadowolony z tak poważnej zmiany adresu? Najbardziej utkwiło mi w pamięci zdanie (cytat prawie dosłowny).
– Tam mam chociaż jakiś socjal, jakieś zabezpieczenie. Tutaj jakby mi ujebało rączkę i nie mógłbym grać, to kto by mi pomógł.
Jeszcze żałował, że jak składał papiery na pobyt w Australii, nie przyznał się do problemów z alkoholem, bo wtedy zajęliby się nim bardziej troskliwie. Obawiał się jednak, że taka informacja w papierach emigracyjnych może nie zrobić dobrego wrażenia na ludziach kwalifikujących nowych australijskich obywateli.
Jego niebywały potencjał twórczy trafił w Polsce lat 90. na wyjątkowy ugór. Po pierwszej bardzo udanej trasie w 1990 r. (ok. 30 koncertów), zagranej ze Zbyszkiem Łapińskim, bilety na późniejsze koncerty niepowtarzalnego tria – Gintrowski, Łapiński, Kaczmarski – nie sprzedawały się już tak dobrze. Grono oddanych fanów zaspokoiło swoją chęć obcowania z artystami, a brak promocji radiowo-telewizyjnej był powodem nikłego zainteresowania tzw. szerszej widowni, dla której Jacek śpiewający przez prawie całe lata 80. w zagłuszanej Wolnej Europie był często kimś prawie anonimowym.
Dochodziło także do sytuacji wręcz niebywałych. Fragment artykułu Wacława Krupińskiego 1999 r.: „Jacek wspomina, jak nie dopuszczono go na koncert »Solidarności«, jak zakazano im występu z programem »Wojna Postu z Karnawałem« w ’92 r. w Radomiu, jak w Częstochowie zakazano reklamowania tego koncertu. – Ludzie publiczni czy idole artystyczni, czy polityczni, po to są wynoszeni na rękach, by w odpowiednim czasie wszystko na nich zwalić i powiesić – symbolicznie lub dosłownie – mówi Jacek”.
Wiadomo, że poezja śpiewana nie jest tak łatwa do popularyzowania, a tym samym sprzedawania jak bezpłciowy pop, disco polo czy niewybredne kabarety. Nie ma sensu nad tym rozdzierać szat, tak było i będzie. Ogół potrzebuje propozycji na konkretnym poziomie i trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje. – Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu – jak zauważył Milan Kundera.
Jednak utwory Jacka to było coś więcej niż podśpiewywanie pod gitarę. To były pieśni, które porywały, dodawały wiary i otuchy w latach, kiedy jeszcze nie runął mur. Zawsze też urzekały bogactwem języka.