The Beach Boys wydali nową płytę w niemal oryginalnym składzie

The Beach Boys zjednoczyli się na swoje 50-lecie i wydali album, który jest jak ich cała kariera: łączy beztroskę słonecznych plaż Kalifornii i pełne melancholii muzyczne poszukiwania - pisze Marcin Kube

Aktualizacja: 21.06.2012 13:55 Publikacja: 21.06.2012 13:53

The Beach Boys (od lewej-Al Jardine, David Marks, Brian Wilson, Mike Love, Bruce Johnston)

The Beach Boys (od lewej-Al Jardine, David Marks, Brian Wilson, Mike Love, Bruce Johnston)

Foto: materiały prasowe

Największy błąd, jaki można popełnić, to sprowadzić ich wizerunek do grupy radosnych facetów w hawajskich koszulach, śpiewających słodkie piosenki o plaży i dziewczynach. To tylko część prawdy. Choć w Polsce stawiani są niżej niż The Beatles lub Pink Floyd, ale za oceanem i na Wyspach Brytyjskich bywa odwrotnie. Obok gładkich i wymuskanych piosenek nagrywali przecież awangardowe płyty, zmieniające oblicze muzyki popularnej.

Zobacz na Empik.rp.pl

Grupę The Beach Boys założyło trzech braci: Brian, Carl i Dennis Wilsonowie, ich kuzyn Mike Love oraz przyjaciel Al Jardine. Choć na desce surfingowej dobrze pływał tylko grający na perkusji Dennis, ich muzyka została symbolem stylu życia kalifornijskiej młodzieży. Tytuły ich płyt z początku lat 60. mówią same za siebie: „Surfin' Safari", „Surfin' USA" czy „Surfer Girl". Grali modnego rock'n'rolla spod znaku Chucka Berry'ego. Menedżerem grupy był apodyktyczny ojciec braci, stale narzucający swoje pomysły i sterujący ich karierą. Rozstali się z nim po wydaniu kilku płyt.

Wraz ze wzrostem popularności narastały też problemy psychiczne Briana — głównego kompozytora zespołu. Przestał grać na koncertach i zaszył się w studiu muzycznym. Łatwość komponowania pięknych melodii i umiejętność ich wielowarstwowego piętrzenia sprawiły, że jest uważany za geniusza muzyki pop.

Nie przeszkodził mu w tym brak słuchu w prawym uchu. To niewiarygodne, że jeden z najistotniejszych muzyków lat 60. nigdy nie poznał efektu stereo. Eksperymenty i nowatorskie pomysły osiągnęły apogeum w 1965 r. Wtedy to zespół nagrał swój największy album „Pet Sounds" — pełen psychodelii i pięknych harmonii do dziś jest wzorem dla wielu muzyków, choć nie było tak od początku. W USA płytę zlekceważono, choć w Anglii doszła do drugiego miejsca na listach sprzedaży. W tym samym roku The Beach Boys przypieczętowali sukces niezapomnianym singlem „Good Vibrations", którego zazdrościł im sam Paul McCartney. Obecnie do ich twórczości odwołują się gwiazdy muzyki alternatywnej -  Animal Collective, czy Fleet Foxes.

Największe dzieło stało się ich przekleństwem. Doskonała płyta postawiła poprzeczkę tak wysoko, że zespół wątpił, że kiedykolwiek nagra coś równie dobrego. Szukanie coraz silniejszych doznań, LSD i haszysz, pogłębiły problemy psychiczne Briana Wilsona. Męczył się z kolejnym projektem „Smile", którego nie udało im się dokończyć. W trudnej sytuacji zespołu nie pomagał  główny wokalista grupy, Mike Love. Urodzony showman, nie umiał się pogodzić z tym, że awangardowe kompozycje Briana ograniczyły jego rolę na scenie. Na nagraniach z występów w tym okresie widać jego niezręczną bezczynność, jako jedyny nie grał na żadnym instrumencie. W rezultacie narastał między kuzynami konflikt i pojawiły się oskarżenia, że to przez Love'a sesja „Smile" skończyła się klęską.

Od tej pory Brian jest kojarzony z ambitną stroną The Beach Boys, a Mike z hawajskimi koszulami i szortami. Fani grupy obarczają go winą za nagranie, w ich mniemaniu, najbardziej kompromitującego przeboju „Kokomo".

Zespół wydał płytę "Smiley Smile" — pokiereszowaną, bez pierwotnego rozmachu, zaledwie cień pierwotnego pomysłu. O tym jak miała brzmieć, przekonaliśmy się  w 2004 r., gdy Brian Wilson samodzielnie nagrał kompozycje, a w zeszłym roku ukazał się box z zarejestrowanymi etapami pracy nad płytą w 1966 r.

Na przełomie lat 70. i 80. Wilson praktycznie nie wychodził z mieszkania. Ważył 140 kg i faszerował się używkami. Lekarz, który zaczął z nim terapię — Eugene Landy, okazał się szarlatanem. Uzależnił od siebie muzyka i nie odstępował go na moment. Wpływał na decyzje biznesowe, muzyczne i osobiste, biorąc za to milionowe honoraria. Niezdrową relację zakończył dopiero wyrok sądowy z 1992 r. zakazujący mu kontaktowania się z Wilsonem.

Przez kolejne dekady byliśmy świadkami spektakularnych powrotów i występów w oryginalnym składzie, a także żałosnych batalii sądowych o prawo do grania pod szyldem The Beach Boys. Solowe albumy braci Wilson były lepiej oceniane niż wspólne występy w zmieniającym się składzie.

Dennis tragicznie zginął w 1983 r. — utopił się pływając po pijanemu. Od dłuższego czasu miał problem z używkami, pod koniec życia miał zniszczony, ochrypnięty głos. Drugi z braci Wilson — Carl zmarł w 1998 r. na raka płuc.

„That's Why God Made The Radio" to 29. album sygnowany przez grupę. Płyta jest wydarzeniem dlatego, że zagrali na niej wszyscy żyjący członkowie oryginalnego składu: Brian Wilson, Mike Love i Al Jardine, ale też od wielu lat współpracujący Bruce Johnston i David Marks. Co więcej, z racji 50-lecia, podstarzali muzycy wyruszyli w międzynarodową trasę koncertową. Choć nie występują w szortach, to jubileuszowe występy oldbojów chwilami ocierają się o autoparodię. Można im to wybaczyć, bo na szczęście płyta im się udała.

Znalazły się na niej głównie kompozycje Briana z lat 90. Stanowi muzyczne podsumowanie ich losów. Jest na niej wszystko, co typowe dla grupy: piękne chórki i refreny śpiewane młodzieńczymi głosami, popowe, surferskie melodie, a całość kończy rozpisana na kilka utworów kompozycja, nawiązująca do dokonań z okresu „Pet Sounds". Na chwilę można zapomnieć o śmierci dwóch braci Wilsonów, wieloletniej chorobie Briana i odcinaniu kuponów dawnej wielkości przez Mike Love'a. Brzmią tak jakby od dnia ich pierwszego koncertu wcale nie upłynęło pół wieku.

The Beach Boys

„That's Why God Made The Radio",

EMI Music Poland 2012

Największy błąd, jaki można popełnić, to sprowadzić ich wizerunek do grupy radosnych facetów w hawajskich koszulach, śpiewających słodkie piosenki o plaży i dziewczynach. To tylko część prawdy. Choć w Polsce stawiani są niżej niż The Beatles lub Pink Floyd, ale za oceanem i na Wyspach Brytyjskich bywa odwrotnie. Obok gładkich i wymuskanych piosenek nagrywali przecież awangardowe płyty, zmieniające oblicze muzyki popularnej.

Zobacz na Empik.rp.pl

Pozostało 92% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"