Największy błąd, jaki można popełnić, to sprowadzić ich wizerunek do grupy radosnych facetów w hawajskich koszulach, śpiewających słodkie piosenki o plaży i dziewczynach. To tylko część prawdy. Choć w Polsce stawiani są niżej niż The Beatles lub Pink Floyd, ale za oceanem i na Wyspach Brytyjskich bywa odwrotnie. Obok gładkich i wymuskanych piosenek nagrywali przecież awangardowe płyty, zmieniające oblicze muzyki popularnej.
Grupę The Beach Boys założyło trzech braci: Brian, Carl i Dennis Wilsonowie, ich kuzyn Mike Love oraz przyjaciel Al Jardine. Choć na desce surfingowej dobrze pływał tylko grający na perkusji Dennis, ich muzyka została symbolem stylu życia kalifornijskiej młodzieży. Tytuły ich płyt z początku lat 60. mówią same za siebie: „Surfin' Safari", „Surfin' USA" czy „Surfer Girl". Grali modnego rock'n'rolla spod znaku Chucka Berry'ego. Menedżerem grupy był apodyktyczny ojciec braci, stale narzucający swoje pomysły i sterujący ich karierą. Rozstali się z nim po wydaniu kilku płyt.
Wraz ze wzrostem popularności narastały też problemy psychiczne Briana — głównego kompozytora zespołu. Przestał grać na koncertach i zaszył się w studiu muzycznym. Łatwość komponowania pięknych melodii i umiejętność ich wielowarstwowego piętrzenia sprawiły, że jest uważany za geniusza muzyki pop.
Nie przeszkodził mu w tym brak słuchu w prawym uchu. To niewiarygodne, że jeden z najistotniejszych muzyków lat 60. nigdy nie poznał efektu stereo. Eksperymenty i nowatorskie pomysły osiągnęły apogeum w 1965 r. Wtedy to zespół nagrał swój największy album „Pet Sounds" — pełen psychodelii i pięknych harmonii do dziś jest wzorem dla wielu muzyków, choć nie było tak od początku. W USA płytę zlekceważono, choć w Anglii doszła do drugiego miejsca na listach sprzedaży. W tym samym roku The Beach Boys przypieczętowali sukces niezapomnianym singlem „Good Vibrations", którego zazdrościł im sam Paul McCartney. Obecnie do ich twórczości odwołują się gwiazdy muzyki alternatywnej - Animal Collective, czy Fleet Foxes.