Co, kobieta? Przecież pani nie da rady - słyszy, kiedy w 1936 roku wygrywa konkurs na fotografa Ministerstwa Komunikacji. Rzeczywiście, zadanie nie było łatwe: urzędnicy potrzebowali osoby do objeżdżania Polski i fotografowania osiągnięć swego resortu: nowe drogi, dworce, linie kolejowe. Czy Chomętowska zdawała sobie sprawę, że stała się, jak byśmy dziś powiedzieli, rządowym PR-owcem, bierze udział w propagandzie sukcesu?
Nie miała jednak wyboru: w połowie lat 30. rozwiodła się z mężem, straciła majątek na Polesiu (prawdopodobnie poszedł za długi męża), musiała z czegoś sięutrzymać i znaleźć zajęcie, które do tej pory polegało głównie na polowaniach, spacerach i przyjmowaniu gości. Nowe zlecenie zapewnia stałą pensję, samochód, szofera.
Polska ze zdjęć Chomętowskiej jest słoneczna, murowana, bez śladu kałuży. Udała się jej rzecz niemal niemożliwa: na fotografiach z Białowieży nie ma lasu. Jej zdjęcia trafiają jako dekoracja do wagonów PKP, dworcowych poczekalni, na rządowe papeterie.
Inne trafiają do gazet. Te najsłynniejsze przedstawiają rodzinne Polesie. Rybak płynący po rozlewisku, dziób łodzi wbijającej się w kaczeńce, trzciny o zachodzie słońca. Wszystko fotografowane w dalekich planach, często pod słońce, brakuje szczegółów, jest za to romantycznie, malarsko, dziko.