Nie wyglądam na gwiazdę

Od reżyserów castingu zwykle słyszałem: „Za duży”, „Za młody”, „Za brzydki”. Więc było kiepsko... Z Philipem Seymourem Hoffmanem rozmawiała Barbara Hollender

Publikacja: 23.07.2012 02:18

Philip Seymour Hoffman, "Idy marcowe"

Philip Seymour Hoffman, "Idy marcowe"

Foto: kino świat

23 lipca Philip Seymour Hoffman kończy 45 lat. Wywiad z archiwum tygodnika "Uważam Rze" (styczeń 2012)

George Clooney twierdzi, że chciał nakręcić „Idy marcowe" już trzy lata temu, ale wtedy było to niemożliwe.

Trudno byłoby opowiadać o korupcji i amoralności polityków w czasach euforii, jaka zapanowała w Stanach w pierwszych miesiącach po elekcji Baracka Obamy. Dzisiaj fala entuzjazmu opadła. Obama wiele zmienił w świadomości Amerykanów, ale te zmiany docenimy za ileś lat. Na razie nastroje siadły. Razem z gospodarką, wzrostem bezrobocia, kłopotami dolara, wahaniami na giełdzie. Dlatego produkcje w rodzaju „Id marcowych", które jeszcze dwa lata temu wydawałyby się nie na miejscu, dziś nikogo nie dziwią. Krótki okres ochronny dla amerykańskich polityków skończył się. Dla mnie zresztą „Idy..." nie są filmem o demokratach i republikanach. Każda konkurująca partia mogłaby stosować podobną socjotechnikę, podobne metody działania i zwalczania konkurencji.

W Europie nie przywiązywałoby się zapewne tak wielkiej wagi do obyczajowych przewinień kandydatów?

Zwłaszcza we Francji, gdzie prezydent może się rozwieść oraz ożenić na nowo i nikt nie ma do niego o to pretensji. Cieszy się niesłabnącym szacunkiem nawet wtedy, gdy wszyscy dowiedzą się o jego nieślubnych dzieciach. Ale ja nie traktuję filmu George'a wyłącznie jako kina politycznego. „Idy..." są opowieścią o tym, co dzieje się z ludźmi, którzy owładnięci żądzą władzy, sukcesu i sławy wchodzą w potworną rywalizację z innymi. Takie historie zdarzają się w każdej szerokości geograficznej i w różnych środowiskach: w wielkich korporacjach, w biurach, w świecie sztuki.

I poza społecznym mają też wymiar czysto ludzki. Zajęty robieniem kariery zapominasz często o rzeczach najważniejszych. O bliskich, o uczuciach.

Zna pan to z autopsji?

Ma pani na myśli moją matkę? Ona urodziła się do tego, żeby działać. Typ homo politicus. Ale jednocześnie była zawsze fantastyczną kobietą. Ogromnie odważną i piekielnie inteligentną. Miała czworo dzieci, gdy zdecydowała się rozejść z moim ojcem. Pracowała jako prawniczka i sama nas wychowała. Zawdzięczam jej w życiu wszystko, także to, kim dzisiaj jestem. Dla niej nic nie było niemożliwe. To ona namówiła mnie, żebym pozostał przy teatrze.

A pan chciał być sportowcem?

Po kontuzji nie miałem już na to szansy. I nie wiedziałem, co chcę robić. Na przesłuchania teatralne trafiłem tylko dlatego, że szła na nie dziewczyna, która mi się podobała. Ale potem rozsmakowałem się w grze. No i skończyło się na Wydziale Dramatu uniwersytetu nowojorskiego.

Nie zniechęciły pana trudne początki?

Przeszedłem kryzys. Jak człowiek jest młody, to wyczynia różne rzeczy, szuka rozmaitych podniet. Nie umiałem zachować umiaru: wypić kieliszek wina albo szklaneczkę whisky i na tym skończyć. Jak zaczynałem, to płynąłem. Dragi też były. Aż trafiłem na odwyk. Miałem wtedy 22 lata. Zapłaciłem frycowe i powiedziałem sobie: „Dość".

Bardzo długo był pan aktorem drugiego planu.

O, to już był sukces. Gorzej, jak nie miałem roboty. Dorabiałem na stacji benzynowej albo jako kelner i zewsząd mnie wylewano. Bo stale biegałem na przesłuchania. Mówiłem kierownikowi knajpy, że muszę wyjść w połowie dnia, o pierwszej czy drugiej po południu, i zwykle nie miałem już po co wracać. A od reżyserów castingu też zwykle słyszałem: „Za duży", „Za młody", „Za brzydki". Więc było kiepsko... Ale po kilku latach coś zaczęło się zmieniać. Gdzieś tak od trzydziestki mogłem już utrzymać się z aktorstwa.

Bracia Coen, Paul Thomas Anderson, Anthony Minghella, Todd Solondz – spotykał się pan na planie ze świetnymi artystami. Ale najczęściej wcielał się pan w popaprańców, dewiantów, szantażystów, facetów przegranych.

Nie miałem urody Brada Pitta nawet wtedy, kiedy jeszcze nie sterczało przede mną brzuszysko. Zresztą role amantów mnie nie interesowały, bo są zwykle potwornie nudne. Ale też proszę nie przesadzać – grywałem również fajnych gości.

Wielkim przełomem w pana karierze stała się tytułowa rola w filmie „Capote" Bennetta Millera. Jak się gra autentycznego człowieka, na dodatek takiego potwora jak Capote?

Nie ukrywam, że – choć w kręgach intelektualnych i artystycznych nie wypadało się do tego przyznawać – nie znałem jego książek. Jako dziecko widziałem go tylko kilka razy w talk-show. Zacząłem nadrabiać zaległości, gdy dostałem propozycję od Bennetta. Wtedy też obejrzałem dokument zrealizowany przez Alberta i Davida Maysles „With Love from Truman", który odsłaniał odrobinę prywatności tego pisarza. Frapowało mnie jedno pytanie: jak to się stało, że wielki człowiek skończył jako alkoholik, że umierał w samotności, opuszczony przez wszystkich? Chciałem wiedzieć, czym sobie na to zasłużył. Jaki był. O, dokładnie tak: jaki był. Bo aktor musi spersonifikować się z bohaterem, patrzeć na świat jego oczami, a co za tym idzie – bronić go. Nie wystarczy zrozumieć innego człowieka, stojąc obok. Trzeba się nim stać.

To nie jest niebezpieczna taktyka?

Nie, jeśli potrafimy ograniczyć ją do planu filmowego.

A pan to umie? Nie zabiera pan ze sobą bohaterów do domu?

Przynajmniej staram się tego nie robić. Prawdziwe życie jest moją własnością i tam mam prawo myśleć oraz sądzić innych, jak chcę. Według własnych kryteriów. Inaczej popadłbym w schizofrenię.

Po Oscarze za rolę w „Capote" pana życie zmieniło się?

Stałem się bardziej rozpoznawalny na ulicy.

W czasie „sezonu nagród" stale jesteś w telewizji. Transmisję z wręczenia Oscarów ogląda wiele milionów osób. Można to porównać tylko z popularnością, jaką zyskuje się po udziale w telewizyjnym show albo hollywoodzkiej superprodukcji.

Takiej jak „Mission Impossible 3"?

No tak. Ale wie pani, co jest fajne? Że czasem po takim blockbusterze ludzie zaczynają zwracać na ciebie uwagę w innych filmach. Po „Mission..." zdarzało się, że ktoś do mnie podchodził i mówił: „Widziałem pana niedawno, bo w telewizji powtarzali »Owning Mahowny«". Ale generalnie sława bywa kłopotliwa.

Bo życie uprzykrzają paparazzi?

Nawet nie o to chodzi. Aktor musi obserwować zwyczajne życie. Zachowania i reakcje ludzi na ulicy, w kawiarni, w parku na randce albo na spacerze z dziećmi. Popularność zamyka cię w sztucznym świecie. Zaczynasz oddzielać się od normalnej rzeczywistości grubymi murami, za które nie sięgną obiektywy fotografów, przestajesz jeździć metrem, stajesz się pieprzonym celebrytą, który obraca się w towarzystwie podobnych mu celebrytów. Jasne, niektórzy zachowują tyle wrażliwości, że mogą potem jeszcze wczuć się w lumpa albo zaharowanego górnika. Problem jednak w tym, że widzowie, oglądając stale zdjęcia aktora z wakacji na jakichś niebiańskich wyspach, przestają wierzyć, gdy na ekranie boryka się on z życiem.

To jak pan sobie radzi?

Z moją fizjonomią nie wyglądam na gwiazdę. Nie muszę wkładać czarnych okularów, kiedy wychodzę z domu. Sąsiedzi przyzwyczaili się do mnie, nie jestem dla nich żadną sensacją. Zresztą Nowy Jork czy Chicago, gdzie spędzam dużo czasu, są tyglem, w którym wszystko się miesza. Nie mam problemów ze sobą. Może i dlatego, że ta „rozpoznawalność" nie spadła na mnie w wieku 20 lat, tylko dużo później, kiedy już życie zdążyło mnie nauczyć pokory. I oduczyć brawury.

To znaczy?

Mam rodzinę, troje dzieci. Nie mogę się ani zapić, ani rzucić w wir zabawy, ani zapracować na śmierć. Młody człowiek może sobie powiedzieć: wszystko albo nic. Ryzykuje, stawia na jedną kartę. Ja już mam zbyt wiele do stracenia. Człowiek z wiekiem wyrasta z błazenady.

A dorasta do...? Co pan sądzi o aktorach, którzy swoją popularność wykorzystują do robienia kariery w polityce?

Jeśli mają na to ochotę, to czemu nie?

A pan ma?

Absolutnie nie.

To do czego pan dorósł?

Na przykład do tego, żeby stanąć po drugiej stronie kamery. Od lat nie tylko gram, ale i reżyseruję w teatrze, który daje mi poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji.

A ostatnio zdecydowałem się też zrobić film. To była dość naturalna decyzja. Mój kolega, też aktor, Bob Gaudini napisał scenariusz. Zebraliśmy się w kilka osób w mojej firmie produkcyjnej i producent John Ortiz spytał: „Philip, a może ty byś to wyreżyserował?". Bez zastanowienia odpowiedziałem: „Tak". Reżyserowałem w teatrze, gdzie człowiek jest odpowiedzialny za wszystko. W kinie o kształcie dzieła w dużej mierze decydują operator, montażysta, nie mówiąc już o producentach, a nawet widzach, bo wytwórnie kochają testowe pokazy. To czemu miałem nie spróbować? „Jack Goes Boating" chyba nieźle wyszedł. Jak będzie okazja, znowu stanę za kamerą.

Opowiedział pan ciepłą historię o samotnym nowojorczyku, który próbuje odmienić swoje życie, gdy przyjaciele umawiają go na randkę w ciemno... O miłości, przyjaźni. One są dziś także dla pana najważniejsze?

Jasne. I jeszcze coś: próbuję przeżyć każdy dzień tak, żeby wieczorem położyć się spać bez poczucia obciachu.

23 lipca Philip Seymour Hoffman kończy 45 lat. Wywiad z archiwum tygodnika "Uważam Rze" (styczeń 2012)

George Clooney twierdzi, że chciał nakręcić „Idy marcowe" już trzy lata temu, ale wtedy było to niemożliwe.

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"